Słoneczny poranek nie pozwalał mi wylegiwać się w łóżku, wstałem, rzut oka na termometr za oknem - 4°C, czyli nie za ciepło. Postanowiłem więc wypróbować nowe długie spodnie kolarskie, choć myślałem, że będę musiał z tym poczekać do październikowych przymrozków. Spodnie sprawdziły się znakomicie, doskonale przylegają do ciała, wkładka super wygodna i zapewniły komfort termiczny, nawet gdy już się ociepliło.
Co do trasy to wybrałem ulubiony kierunek Szeligowską na Szeligi i dalej jak widać na endo. W pewnym momencie, w okolicach Wieruchowa zaczęła się z każdym metrem zmniejszać widoczność. W ciągu kilku minut znalazłem się w tak gęstej mgle, że widziałem najwyżej na 20-30 metrów. Włączyłem oświetlenie, ale kolejne kilometry jechałem z obawą, że jakiś kierowca zauważy mnie zbyt późno. Na szczęście ruch o tej porze na tej trasie, w niedzielę, jest niewielki, a i mgła zaczęła ustępować przed słońcem i wiatrem. Niemniej jednak w tej wacie i niemal bez widoczności jechało się dziwnie i mało komfortowo, dobrze, że to tylko około osiem kilometrów, w Pogroszewie snuły się już tylko resztki
Dzisiejsza wycieczka, pomimo epizodu z mgłą i wzrostu temperatury o 10°C w ciągu trzech i pół godziny, bardzo udana. Jechało się doskonale, udało się też wrócić na czas do domu na śniadanie i to pomimo pojechania niepotrzebnie do Sierakowa, gdzie jedyną atrakcją jest sklep Ryś.
W ubiegłą niedzielę gdy w Mariewie niespodziewanie asfalt się skończył, byłem zmuszony do Truskawia jechać bardzo wyboistą droga przez Kampinos. Nie jestem fanem jazdy terenowej, więc w tym tygodniu postanowiłem zobaczyć gdzie doprowadzi mnie asfalt, jeśli skręcę w prawo przed końcem drogi. Pojechałem do miejscowości Stanisławowo i sytuacja z ubiegłego tygodnia powtórzyła się dokładnie toczka w toczkę. Dobrze, że choć wiedziałem dokąd jadę, bo zapytałem panią i powiedziała, że asfalt zaraz się skończy, a dalej przez las do kościoła w Lipkowie.
Po wyjechaniu z lasu, dalsza droga już asfaltem do Babic i przez Latchorzew do Warszawy. Po tych dwóch dniach upewniłem się, że jednak jazda terenowa, to nie dla mnie. I to pomimo amortyzowanego widelca.
Obudziłem się o tak nieprzyzwoicie wczesnej porze, że przez kolejną godzinę próbowałem ponownie zasnąć. Widząc, że nie daje to rezultatu, wstałem, ubrałem się rowerowo i pojechałem. Odczuwalna temperatura wynosiła o tej porze dwa stopnie i pomimo koszulki z długim rękawem i polara, nie było mi specjalnie gorąco. Tymczasem przy Kasprzaka minąłem rowerzystę niosącego rower, ubranego w "cywilne" krótkie spodnie i takąż koszulkę. Nie wiem, jak daleko miał do domu, ale w tym stroju i temperaturze, żaden spacer z rowerem na ramieniu nie jest przyjemnością.
Ponieważ mój rower spisuje się bez zarzutu, pojechałem dalej i po dwudziestu minutach mogłem już pożegnać warszawskie ulice. i skręcić w Szeligowską. Dlatego tak lubię jazdę tą trasą. Tym razem zatrzymałem się przy tej kutej bramie, bo intrygowała mnie ona już od dawna. Nawet kiedyś już ją umieściłem na blogu, ale do dziś pozostawało dla mnie zagadką, co za nią jest?
"(...)typie Immaculaty obiekt o wartości historycznej i artystycznej, figura wykonana w warszawskim warsztacie A.Olesińskiego i K.Kozińskiego". (Dane z tabliczki informacyjnej)
Z Borzęcina drogowskaz "Mariew 3" skierował mnie na kolejną, niespenetrowaną jeszcze drogę. Tam skończył się niestety asfalt i przed dalsza jazdą, musiałem wspomóc się mapą w telefonie. Wybrałem kierunek na wprost, po wybojach, dziurach, dołach, kamieniach - ale nie po błocie i piachu i po trzech kilometrach dojechałem do Truskawia. Na tym kawałku naprawdę poczułem różnicę pomiędzy amortyzowanym widelcem, a sztywnym. Ale też niestety poczułem, że mój rower, w odróżnieniu od poprzednika, ma sztywną sztycę podsiodłową...
Dalej już po asfalcie w kierunku Izabelina, ale też z pewnymi modyfikacjami trasy. Nie chciałem po raz enty jechać Arkuszową i potem przez Bielany, więc skręcałem tu i tam, utrzymując tylko mniej więcej właściwy kierunek. Przez to narysowany ślad wygląda jak trochę niesymetryczny Batman strzelający sobie w skroń.
W Warszawie już blisko domu zrobiłem ostatni przystanek, żeby ten biurowiec Ruchu jeszcze uwiecznić, zanim zniknie.
W odróżnieniu od ubiegłego tygodnia, nie miałem problemu z powrotem na czas. Pewnie dlatego, że zdążyłem przestawić zegarki na właściwą godzinę. Jechało się nadspodziewanie szybko, nadal nie mogę się przyzwyczaić do osiąganych maksymalnych prędkości, średnia też wysoka(dla mnie, rzecz jasna), na starym rowerze nieosiągalna.
Dziś nie miałem żadnego usprawiedliwienia do wylegiwania się w łóżku, więc jak tylko otworzyłem oczy i zobaczyłem pogodę, wstałem i pojechałem. Na początek odwiedziłem Park Szczęśliwicki
Potem pojechałem stałą trasą przez Szeligi, tym razem aż do drogi 580 Leszno - Warszawa i nią wróciłem do miasta i do domu.
A tytułowy wyścig rozegrałem z traktorem, na dystansie siedmiu kilometrów z Macierzysza do Umiastowa. Traktor wyjechał przede mną z pola i jechał z taką prędkością, że po kilkuset metrach go dogoniłem. Po krótkiej jeździe za nim, poczułem się tak mocny, że postanowiłem go wyprzedzić. Ruchu w niedziele rano, na tej drodze dużego nie ma, więc wyskoczyłem na lewy pas i wyprzedziłem go bez większego trudu, jadąc z prędkością nieco ponad 30km/h. Starałem się utrzymywać to tempo i pyrkotanie traktora zostawało coraz dalej, było coraz cichsze, ale i ja byłem coraz słabszy. O przegranej zadecydowało zjechanie przeze mnie na chodnik, pełniący obowiązki drogi rowerowej. Tam moja szybkość spadła, a traktor bez trudu mnie wyprzedził. Wtedy znowu wjechałem na jezdnię i jechałem za tym traktorem, aż skręcił na Pogroszew. Wydawało mi się, że mógłbym jeszcze raz go wyprzedzić, ale różnica naszych prędkości była tak niewielka, że zrezygnowałem. Patrząc na licznik trudno mi było uwierzyć, że jadę 27km/h i nie wymaga to żadnego wysiłku, że nawet chwilami muszę przestawać kręcić, by nie zbliżać się zbytnio do przyczepy. Jak już nie miałem osłony utrzymanie tej prędkości nie było tak łatwe, ale dawałem radę.
Już w Warszawie czekał mnie drugi wyścig, tym razem z czasem. Zadzwoniła bowiem do mnie Księżna Pani z zapytaniem kiedy wracam i informacją, która jest godzina. Dopiero to uświadomiło mi, że czas na zegarku i liczniku rowerowym jest wczorajszy, a dzisiaj, to już jest godzinę później. Musiałem naprawdę mocno się sprężać, by zdążyć na czas. Ale się udało, a dzisiejsza średnia jest moim życiowym rekordem. Rower sam jeździ, a pedał ucichł, tzn., że wczoraj udało mi się go naprawić.
Wprawdzie dopiero początek lutego, ale i wczoraj i dziś, pogoda prawdziwie wiosenna, stąd tytuł. Pomimo, że rano gdy wyjeżdżałem przed ósmą, było dość pochmurnie i ponuro, potem było już tylko lepiej. Wyruszyłem w znane i lubiane rejony okolic Macierzysza, Wieruchowa, Strzykuł, czyli trasa znana choćby z wycieczki 6 stycznia I nawet dokładnie tak samo jak wtedy, już po sześciu kilometrach rozbierałem się na tej samej stacji benzynowej przy Połczyńskiej. W Strzykułach na drugim rondku skręciłem na Zielonki Parcele, a potem przez Lipków i Hornówek dojechałem do Izabelina. Stamtąd ustaloną drogą przez Laski, Mościska i Arkuszową wjechałem do Warszawy. Jeszcze tylko krótki przystanek w Lidlu, aby uzupełnić zapas chusteczek zużywanych hurtowo przez chorującą Małżonkę - i Maczka, Powązkowską, Okopową i Towarową, do domu. Na Maczka duże fragmenty chodnika są "ziemią niczyją" i w jednym miejscu nawet utknąłem w rozmiękłym śniegu, ratując się podpórką przed upadkiem w breję. O ddr nawet nie wspominam...Ale to nie było w stanie popsuć ogólnego wrażenia z dzisiejszej wycieczki; jechało się dobrze, pogoda super, nie spociłem się, nie zmarzłem, warunki do jazdy optymalne, nikt mnie nie chciał rozjechać... Czego chcieć więcej? Szkoda jedynie, że czasu więcej nie miałem, ale jak to w niedzielę, spieszyłem, by oddać Bogu to, co boskie. Mapy nie ma, bo za mało prądu w telefonie, a zdjęć, bo..., stawać mi się nie chciało?
Wreszcie jakiś impuls zadziałał i wybrałem się - pierwszy raz w tym roku - na basen. Nie mogę jakoś w tym roku, wykrzesać w sobie motywacji do pływania, a pisząc otwarcie: nie umiem lenia wygonić z d... W ubiegłym roku w styczniu przepłynąłem 10 kilometrów, a w całym roku 59 - z założonych na początku roku stu. W tym roku nie poczyniłem żadnych zobowiązań, ani rowerowych, ani pływackich, bo nie umiem planować. Dystans rowerowy przekroczyłem dwukrotnie, a basenowy zrealizowałem w 60%, więc uznałem, że to nie ma sensu. A szkoda, bo w przypadku pływania to działało motywująco - przynajmniej do połowy roku. Ale skoro i tak wstaje rano, to chyba spróbuje choć raz w tygodniu się wybrać.
No w każdym razie dziś na basenie pojawiłem się przed śniadaniem i przed poranną toaletą, bo tę postanowiłem zrobić na pływalni, zawsze to jakaś korzyść - oszczędność wody w domu... W wodzie ludzi niewiele, najwyżej po dwie osoby na torze, spokojnie, bez tłoku i wyprzedzania przepłynąłem swój dystans, czas nieco gorszy niż powinien, ale na początek dobre i to.
Jak widać na zdjęciu, po godzinie dziewiątej jest w wodzie jeszcze mniej ludzi, ja z góry naliczyłem czworo pływających na ośmiu torach. Wcześniej to chyba ci, co przed pracą pływają robią frekwencję?
Woda - 28°C, powietrze - 27°C, na zewnątrz - minus 9°C.
PS. Może jeśli potraktuję ten wpis terapeutycznie i motywująco, to pojawią się i następne w tej kategorii? Oby.
Okazją do porannego wyjazdu stał się dzisiaj "Tydzień amerykański" w Lidlu. Wprawdzie artykuły spożywcze nie wywołują takich gorących emocji u klientek, jak ubrania damskie, ale z przyzwyczajenia pojechałem tam jeszcze przed śniadaniem. Padający śnieg, wiatr oraz mokre jezdnie z resztkami błota pośniegowego, taka była sytuacja na trasie. Dlatego wybrałem bezpieczniejszy wariant podróżowania i gdy skończyła się droga dla rowerów, dalej pojechałem chodnikiem. Oczywiście nigdzie nie były one odśnieżone do czysta, dlatego jazdę dzisiejszą traktuję jako terenową. Po chodnikach z założenia jeździ się powoli, bo jest się na nich gościem i ja też przestrzegałem tej zasady. Pieszych z daleka delikatnym dzwonieniem uprzedzałem, że się zbliżam, dziękowałem za danie wolnej drogi, przepraszałem - koegzystencja wzorowa.
Zdjęć dziś nie robiłem, zamieszczone poniżej są z soboty. Tak znika kolejny budynek Fabryki Samochodów Osobowych, tym razem jest to Narzędziownia. Powstała jako jeden z pierwszych fabrycznych budynków w 1951 roku.
edit:
Te dzisiejsze 7km przełamało liczbę Bestii:) Późno to spostrzegłem
Może to wydawać się nudne, ale dziś rano znowu pojechałem tą samą trasą na Szeligi, Macierzysz itd. Tym razem chciałem sprawdzić kolejny wariant powrotu, czyli przez Ożarów i Pruszków. Żałuję jedynie, że nie pojechałem dalej, do Borzęcina i tam mogłem skręcić na Ożarów, no ale o tym dopiero w Pruszkowie się dowiedziałem, jak zobaczyłem drogowskaz - Borzęcin 11km. Tak bywa gdy się nie planuje trasy na mapie, tylko podejmuje decyzje ad hoc. Zresztą i tak nie ma to większego znaczenia, po prostu mam jeszcze jeden wariant do przejechania i tyle. Czyli tytułowy znak zapytania jest uzasadniony, bo na trzech razach się nie skończy.
Kościół na Żbikowie widziałem już z daleka, ale kiedy do niego dojechałem, jego ogrom mnie naprawdę zaskoczył. Robi wrażenie, nie ma co. A jak się pomyśli, że w tak niepozornym miejscu już 800 lat erygowano parafię...
Z góry widać dokładnie, co to znaczy zbudować kościół na planie krzyża.
Z Pruszkowa początkowo zamierzałem jechać do Warszawy drogą wojewódzką 719, ale po kilkuset metrach zawróciłem. Niskie, zimowe słońce odbijało się w kałużach i mokrym asfalcie tak, że prawie nic nie widziałem. Pomyślałem, że kierowcy też mało co widzą, więc lepiej nie kusić losu. Droga przez Piastów, Reguły, Ursus, Włochy okazała się zdecydowanie bezpieczniejsza i wygodniejsza. Znalazłem więc lepszy wariant niż tak nielubiane przeze mnie Aleje Jerozolimskie.
Zanim wyjechałem, już niemal na granicy z Piastowem natknąłem się na to miejsce. Tu, w dawnych Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego, Niemcy gromadzili ludność Warszawy po Powstaniu, przed wywózką do Rzeszy.
Kto chce więcej się dowiedzieć o tym miejscu, proponuję zajrzeć do
Wikipedii
Wymiana baterii w nadajniku licznika niewiele dała. Wprawdzie licznik pokazuje jakieś wartości, ale są one bardzo niewiarygodne. Różnica w dystansie wyniosła ok. 30% mniej niż ta z telefonu i nawet wymiana drugiej baterii, w liczniku, też nie poprawiła sytuacji. Nie ma rady jutro kupuję licznik.
Sylwestrowa trasa tak mi się spodobała, że dziś postanowiłem ją powtórzyć, ale ponieważ to niedziela, czasu nie miałem dużo i musiałem zastosować wariant skrócony. Rzut oka na termometr i sytuację pogodową za oknem i męska decyzja o rezygnacji z zimowej kurtki softshellowej, na rzecz cienkiej przeciwdeszczówki. Niestety nie byłem aż tak odważny, żeby nie zakładać podkoszulki termicznej i bardzo szybko zacząłem się pocić. Dopiero jak dojechałem do Statoila na Połczyńskiej i w toalecie mogłem się jej pozbyć, dalsza jazda stała się przyjemniejsza. Tym bardziej, że deszczyk też przestał kropić. Na Szeligowskiej i Sochaczewskiej samochodów jak na lekarstwo, cała szerokość drogi do mojej dyspozycji, więc i kałuże mi niestraszne i tak znowu sobie mijałem: Szeligi, Macierzysz, Wieruchów, Strzykuły, Kaputy (sic!), Umiastów, aż dojechałem do Borzęcina, do drogi wojewódzkiej 508. I tu skręciłem w kierunku Warszawy, a nie jak w sylwestra, do Leszna.