Jakoś się dziś nie składało pojeździć, więc postanowiłem popływać. Pomimo ferii i bezpłatnego wstępu na pływalnię dla młodzieży szkolnej z Ochoty, tłoku nie było. Na swoim torze mijałem się tylko z jednym pływakiem. Czas słaby, bo...zawodnik słaby...
Ponieważ wczoraj w sklepach rowerowych nie znalazłem lampki z pasującym mocowaniem, spisałem sobie kilka adresów z allegro, gdzie widziałem na zdjęciach, że mogę coś dopasować. Taki objazd po Warszawie uznałem za dobrą okazję do dalszych testów zdrowotnych, bo wczorajszy wypadł wielce obiecująco, ale był za krótki, by uznać go za w pełni wiarygodny. Po dzisiejszej wycieczce mogę już w pełni odpowiedzialnie powiedzieć, że potłuczenie nie jest dolegliwe na tyle, by przeszkadzało w jeździe; noga, bark i łokieć bolą przy dotykaniu, nie przy pedałowaniu. Bardziej przeszkadzał w jeździe dokuczliwy, zimny i silny wiatr.
Objazd zacząłem od Smoczej, gdzie odebrałem kolejny zakup dla naszej Julci i stamtąd pojechałem na Grochów, a właściwie Gocławek. Obstawiałem, że w sklepie na Biskupiej, najpewniej dostanę to, czego potrzebuję. Kupowałem już tam kiedyś liczniki bezprzewodowe i widziałem asortyment; typowe mydło i powidło z dalekiego Wschodu. Na miejscu przymierzyłem mocowanie od jednego z kompletów i uznałem, że po małym podpiłowaniu będzie pasować. Za 10 złotych zyskałem oświetlenie na przód i tył i tym samym, mam już na składzie trzy lampki przednie i trzy tylne w różnym stopniu kompletacji. Nie licząc tych zamontowanych do roweru, od przybytku głowa nie boli - jak to mówią...
A jeśli chodzi o zdjęcia, to choć wydaje się to niemożliwe, tego żołnierza widziałem dziś pierwszy raz. Wiem, ja też tego nie rozumiem, on stoi w tym miejscu już 51 lat!
Zaprawdę, prawdą jest - rowerem widzisz więcej.
Z dużą obawą, a właściwie lepszym określeniem będzie, "z duszą na ramieniu", wsiadałem dziś na rower. Oczekiwałem i obawiałem się bólu, ale znowu prawdziwe okazało się powiedzenie - "strach ma wielkie oczy". Samo kręcenie pedałami było praktycznie bezbolesne, gorsze było znoszenie roweru po schodach i wsiadanie. Oczywiście już wczoraj poprawiłem jak umiałem przedni hamulec i dziś chciałem też sprawdzić, czy kręci się przednie koło. Drugim powodem, (no dobrze, pretekstem), do tego "heroicznego" czynu, było poszukiwanie mocowania tylnej lampki, co się połamało w sobotę przy upadku. A właściwie to całej lampki, z której da się mocowanie wykorzystać. Mam dwa sklepy rowerowe w najbliższej okolicy, trzeci Decathlon, więc postanowiłem spróbować. Lampki nie dostałem, ale przekonałem się, że jeżdżenie nie boli, rower nie wymaga interwencji mechanika i blokady psychicznej przed jazdą też nie mam. Potrącenie nauczyło mnie większej jeszcze ostrożności i nieufności do innych użytkowników. Dzięki komentarzom pod wpisem i na podrozerowerowe.info wiele się dowiedziałem, poczytałem o Waszych przygodach na drodze i wiem, że rowerzysta na drodze musi przyjąć taktykę zwierzyny łownej - i to bez okresu ochronnego - żeby przetrwać. Smutna to konstatacja, ale tylko dzięki takiej postawie, nie podzielimy losu wymarłych gatunków takich jak: tury, wilki workowate, czy ptaki dodo...
A już najbardziej osłabił mnie tekst podrzucony przez rmikke i waxmunda, przeczytajcie sami dlaczego kierowcy nas nie widzą
Niechcący wyłączyłem endo przy Hali Banacha, stąd niedomknięta pętla i różnica we wskazaniach
Na rondzie w Wieruchowie pani jadąca Nissanem Juke od strony Babic, nie zauważyła rowerzysty i wjechała na rondo. Rowerzysta na szczęście nie jechał szybko, kierująca pojazdem też, skończyło się na potrąceniu, wywrotce, stłuczonym łokciu, udzie i kolanie z boku. Noga boli, łokieć boli, wieczorem pewnie będzie gorzej, ale to tylko potłuczenie. Stąd w tytule kolizja, bo wypadek jest wtedy, gdy są ofiary, lub uszkodzenie zdrowia, na czas dłuższy niż 7 dni. Straty w sprzęcie, to zablokowane przednie koło, urwana lampka tylna, zarysowane drzwi od strony kierowcy w Nissanie. Muszę przyznać, że kierująca zachowała się bardzo przyzwoicie, a i inni kierowcy mijający mnie siedzącego na rondzie i widząc przewrócony rower, pytali w czym pomóc i czy dzwonić po pogotowie. Pani była w głębokim szoku i poczuciu winy, roztrzęsiona i płacząca i to w końcu ja ją musiałem jakoś uspokajać, że nic mi nie jest i że będę żył. Jak już trochę posiedziałem, wstałem, zobaczyć czy mogę się poruszać i jak rower wygląda. Nie było najgorzej, ale do jazdy się nie bardzo nadawałem i rower też. Poprosiłem panią, która cały czas kajała się i przepraszała i pytała co może zrobić, żeby mnie do domu odwiozła i zwróciła za naprawę roweru. W samochodzie podliczyłem koszty naprawy i podałem jej kwotę 250 zł, a pani z własnej woli podniosła ją do 300. Podała też swój numer telefonu i nazwisko na wypadek gdyby okazało się za mało i gdybym się zdecydował na jakiś ekwiwalent za ból i inne straty.
A teraz trochę refleksji i garść spostrzeżeń na temat zdarzeń drogowych z udziałem rowerzystów. Ja sam miałem z dzisiejszym, trzy kolizje i za każdym razem wyjeżdżający z podporządkowanej samochód wymuszał pierwszeństwo, bo kierowca MNIE NIE WIDZIAŁ! Nie jeżdżę szybko, nie ubieram się na szaro/czarno, widoczność zawsze była doskonała, kierowcy byli trzeźwi - co z nimi jest do chuja! Waxmund miał to samo, Katana, żeby pierwsze z brzegu przykłady znajomych z ostatnich miesięcy podać. Czy za kierownicą sami Stevie Wonderzy jeżdżą?! Czy rowerzyści są przezroczyści?! (zrymowało mi się) Czy jest jakaś gra miejska z dużą pulą w wygranej pod nazwą "potrąć rowerzystę"?! Nie umiem tego pojąć, sam jeżdżę samochodem i tym bardziej tego nie rozumiem - i nie zrozumiem. A zresztą, szkoda gadać. Dobrze, że tak się skończyło, a nie gorzej.
PS. Endo w samochodzie wyłączyłem, stąd taki ślad dziwny i Vmax 64,9km/h
Ponieważ wcześnie wróciłem z wycieczki rowerowej, uznałem, że dla rozluźnienia mięśni pójdę sobie popływać. Pomimo ferii i środka dnia, w wodzie nie było ciasno.
Tak nazwałem dzisiejszy wpis, bo nie ma on jednej myśli przewodniej, a wszystko przez zdjęcia, których nacykałem za dużo, bez żadnego ładu i składu. Napiszę tylko na początku, że pojechałem odebrać zakupy na Marysin Wawerski i pod tym kątem zaplanowałem trasę.
Pierwsza grupa, to zima, kra i lód
A tu już SAMO ZŁO! Oczywiście według ekologów, zielonych (w tym "Zielonego
Mazowsza", oczywiście też) i innych eko-terrorystów. W 2015 roku jak będą tę
spalarnię rozbudowywać, znowu będą mogli się przykuwać łańcuchami. Tu monitorowanych i wyświetlanych na
tablicy jest 9 substancji emitowanych do atmosfery i jakoś nie widziałem
ekologów sprawdzających na bieżąco, czy ta spalarnia, to druga Fukushima, albo
Czarnobyl.
Jestem pewien, że każda kotłownia osiedlowa, zakładowa czy inna, emituje więcej zanieczyszczeń. Ale nie jest "nośna medialnie"
Do ulicy Szeligowskiej, gdzie właściwie zaczynają się przedmieścia Warszawy mam 7,5 kilometra. To bardzo dobry kierunek do zaczynania wycieczek, odkryty niedawno, ale już wielokrotnie przetestowany. Można wybrać wariant daleki, pozamiejski do Leszna, czy nawet do Kampinosu i powrót od północy, albo krótszy, miejski do Starych Babic i powrót od zachodu. Jest też mnóstwo wariantów pośrednich; można jechać do Izabelina, Truskawia, Mariewa - wybór tras jest, do wyboru do koloru.
A co do mojej dzisiejszej wycieczki, to - jak widać z mapy - zastosowałem wariant skrócony.
Na lekkim zakolu Wisły, gdzieś na wysokości Lasku Bielańskiego, taki oto zaskakujący widok. Lodowe tafle poukładane przez nurt rzeki na brzegu.
Przejeżdżając koło Fabryki Samochodów Osobowych i widząc postępy w wyburzaniu kolejnych obiektów, ze smutkiem pomyślałem o polityce przemysłowej naszego kraju. Ale skoro już pierwszy minister przemysłu z lat 90., Tadeusz Syryjczyk, uważał, że najlepszą polityką przemysłową jest jej brak...
To wyznaczyło kierunek następnym rządom. A przecież gospodarka oparta na usługach to mit. Biedna i zacofana przedwojenna Polska zbudowała COP i Gdynię, żeby przywołać pierwsze z brzegu przykładu, a co zbudowała nam III Rzeczpospolita? Co to za kraj bez przemysłu opartego na własnej myśli technicznej?, jakiś Bantustan, czarna Afryka normalnie...
Tylko kolonizatorzy nie przywożą perkalu i paciorków, ale inne wyroby ze swoich fabryk.
Nazwałem tak dzisiejszy wpis, bo roweru użyłem jako środka transportu, załatwiając sprawy, które trzeba było załatwić. Zacząłem od LuxMedu i ku memu zaskoczeniu, mieli już dla mnie ten papier, który potrzebowałem. Wiedziałem więc, że dziś pojadę dostarczyć go we właściwe miejsce, ale pierwszym etapem podróży pozostawało Piaseczno. Musiałem oddać pożyczone ubrania, które w środę uratowały mnie od hipotermii i przy okazji zawieźć kilka innych rzeczy. Jazda z wyładowanym plecakiem dała mi się nieco we znaki, ale to tylko 20 kilometrów, więc dało się wytrzymać. Ale za to droga powrotna przebiegła rewelacyjnie, było mi wreszcie lekko na plecach i nie jechałem w zimowej kurtce, tylko w swojej letniej wiatrówce. Potem pojechałem na Plac Bankowy załatwić kolejną sprawę, a następnie na poprawkę do warsztatu Pana Ceranki. Linka od przerzutki stanęła w pancerzu i trzeba było wymieniać jeszcze raz. A potem jak wiatr pomknąłem do domu i uznałem, że Hipek ma rację jeżdżąc Kasprzaka, a nie Dźwigową. Tak szybko jak dziś jeszcze tego odcinaka nie przejechałem, nawet chwilami miałem 27 na liczniku.
Dobry dzień; ważne sprawy załatwione i rower znów sprawny, śmiga pomiędzy samochodami aż miło.
Wprawdzie Alosza Awdiejew w całkiem innym kontekście użył tytułowej frazy, ale ona (pomijając kontekst) pasuje jak ulał do opisu mojej dzisiejszej wycieczki. Wystarczy, że napiszę, że moja kurtka to jest cienka wiatrówka, a nie przeciwdeszczowa, miałem pod nią tylko koszulkę i w tym stroju W DESZCZU, jechałem do Góry Kalwarii drogą krajową nr 50. Następnie, na portierni Domu Pomocy Społecznej (dziękuję Panu Ochroniarzowi) założyłem podkoszulkę z plecaka, ogrzałem się chwilę przy kaloryferze i znów w deszczu dotarłem do Piaseczna. Jak dotarłem do córki, suche miałem tylko majtki na tyłku. Tam na szczęście mogłem odpocząć, ogrzać się, wysuszyć, coś zjeść i przebrać w suche i ciepłe rzeczy i podładowałem telefon, bo padł. Miałem nawet propozycję, żeby wziąć samochód, rower zapakować do bagażnika i komfortowo pojechać do domu. Ale nie skorzystałem.
Mam w telefonie aplikację "Mapy" i postanowiłem dziś wypróbować jak działa darmowa nawigacja od Google. Okazją do wyjazdu było odebranie, zakupionego od miłej pani z Pruszkowa, nosidełka dla Julki. Nawigację włączyłem po dojechaniu do Pruszkowa i kierując się głosem w słuchawkach... zacząłem kręcić się jak g.... w przerębli. Przy dojeździe do ronda pan kazał skręcić łagodnie w prawo, skręciłem przed rondem - i to był błąd. Ale komunikat był nieprecyzyjny, bo powinien kazać zjechać z ronda pierwszym zjazdem. Tak mi to pokręciło w głowie, że w pewnym momencie straciłem całkiem orientację w terenie i - co gorsze - uznałem, że nawigacja jest niewiarygodna. Znów się zatrzymałem, popatrzyłem kolejny raz na mapę w telefonie i uznałem, że na coś muszę postawić. Postawiłem na komunikaty w słuchawkach i po raz kolejny znalazłem się na feralnym rondzie. Tym razem wjechałem na nie, "skręciłem łagodnie w prawo" i po dziesięciu minutach byłem u celu. Aha, w trakcie tych nerwowych manipulacji przy telefonie, jakoś przypadkiem wyłączyłem endo, potem włączyłem - w rezultacie są dwie mapy.
A ponieważ ostatnio słabo było u mnie ze zdjęciami, dziś zatrzymałem się kilka razy i coś tam sfotografowałem. Pierwszy uwagę moją przykuł spory budynek w Pruszkowie z napisem "do sprzedania", nie mam pojęcia co tam było kiedyś.
W lesie donośnie słychać warczenie pił mechanicznych, takich sągów drzewa jest kilkanaście. Od razu mi się przypomniał Władysław Hańcza w "Chłopach", wołający: -
„- Narodzie chrześcijański, Polaki
sprawiedliwe, gospodarze a komorniki! Krzywda się nam wszystkim stała,
krzywda równa, jakiej ni ścierpieć, ni podarować! Dwór las nasz tnie,
dwór nikomu z naszych roboty nie dawał, dwór cięgiem na nas nastaje i do
zaguby wiedzie!... Bo i nie spamiętać mi tych krzywd, tych fantowań,
tych szkód, a utrapień, jakie cały naród ponosi! Podawalim do sądu - co
mu kto zrobi! Jeździlim ze skargą - na darmo. Ale miarka się przebrała,
tnie nasz bór! Pozwolim to, na to, co?”
Ale Boryny nie było, nie wzywał do obrony lasu, więc i ja pojechałem dalej... A dalej, wiadomo.
Podsumowanie:
Wycieczka udana, pomimo, że deszczyk klika razy mnie pokropił i z navi miałem małe problemy. Kałuże omijałem jadąc daleko od krawężnika, a facetowi co mnie strąbił, pokazałem faka. Myślałem, że jak zobaczy w lusterku, to się zatrzyma i wtedy byśmy sobie wyjaśnili pojęcie równoprawnych uczestników ruchu. Nie zatrzymał się. Ubranie dobrałem odpowiednie, nie zmarzłem, nie spociłem się, nie przemokłem, tempo niezłe, czyli wszystko OK.