Najpierw pojechałem na Cmentarz Bródnowski, a skoro już obrałem ten kierunek, postanowiłem zrobić trasę nad Zalew Zegrzyński. To miła odmiana po wciąż tych samych widokach i to nawet pomimo dość nieprzyjemnego fragmentu drogi krajowej 61, od ronda w Wieliszewie do Legionowa. W Legionowie z kolei, droga rowerowa w bardzo złym stanie, wyboje, wyłomy, poprowadzona po jakichś parkingach osiedlowych, przy garażach, fatalny wjazd na wiadukt nad torami, jednym słowem - KOSZMAR! Przy jezdni oczywiście ustawiony znak B-9, żeby jakiś rowerzysta nie próbował zignorować tego udogodnienia, dopiero w Jabłonnej można normalnie jechać pasem rowerowym. Później Tarchomin i kawałek po wale przeciwpowodziowym, ale nie polecam. Nierówna kostka, dużo spacerowiczów, wózków dziecięcych, psów, rowerzystów i rolkarzy. Po drugiej stronie Wisły już bez emocji i niespodzianek.
Dostaliśmy na kilka dni Tosię pod opiekę i dlatego rano, zamiast na rower wychodzę z psem. Dziś jedno z drugim udało się połączyć i pokręciłem trochę po południowych wioskach. Pogoda nadal sprzyja, można jeździć z gołą nogą.
Piękna pogoda daje okazję do wyciągnięcia z powrotem letnich ciuchów i cieszenia się jazdą "na krótko". Odebrane wczoraj książki zawiozłem do Piaseczna, a stamtąd gdzie mogłem pojechać? Oczywiście do Góry Kalwarii! :) Tylko tym razem zupełnie inną drogą, którą od lat nie jechałem, przez Baniochę i Kąty, ale z pominięciem krajowej 79. Po zjedzeniu tytułowego zestawu powrót do Warszawy standardową trasą przez Gassy i Obórki do Wilanowa.
Bardzo rzadko jeżdżę po zmroku, ale miałem zakupy do odebrania w księgarni na Czerrniakowskiej i chciałem sobie przypomnieć, jak to jest. Zamontowałem uchwyt do mojego Convoya i tak doposażony wyruszyłem na krótką przejażdżkę po ulicach Warszawy. Żadnych ekscytujących przygód, ani niebezpiecznych sytuacji nie zanotowałem, a najbardziej irytujący byli rowerzyści bez świateł. Nawet jednego spytałem, dlaczego, to usłyszałem - "Ja dziś wyjątkowo bez świateł - w trybie ninja". Pewnie mu się wydawało, że jest dowcipny. PS. Na zjeździe Agrykolą, bez pedałowania, wyprzedziłem czterech rowerzystów. :)
Turystyczny przejazd do przystani w Gassach i do Piaseczna, przy pięknej pogodzie. Nic nowego za wyjątkiem postoju w cukierni na rynku w Piasecznie. Gofry bardzo dobre, kawa też w porządku.
A hasło na plakacie jest z gruntu nieprawdziwe i nie wiem, skąd taki pomysł komuś się urodził. :)
Za to popularna, acz nielubiana i traktowana jako zło konieczne, droga z Łomianek do Czosnowa, czyli słynna Rolnicza już przejezdna całkowicie. Ludzie twierdzą, że jest nudna, mnie to nie przeszkadza i chętnie nią jeżdżę. Droga powrotna do domu wiodła przez puszczańskie wioski m.in. Truskawkę i Wiersze, gdzie zawsze staję na fotki przy kościele, ale do Leszna trzeba dojechać nielubianą przez mnie drogą wojewódzką
580 579.
Nielubianą, bo były tam w ostatnich latach dwa śmiertelne wypadki z udziałem rowerzystów. Dlatego ucieszyłem się, gdy po kilku kilometrach zobaczyłem ukończoną już, doskonałą drogę dla rowerów. Niestety zanim zdążyłem się nacieszyć, droga się skończyła i trzeba było wracać na szosę, chyba nawet kilometra nie ma. Trochę lipa. :(
Ostatni fragment drogi, z Leszna przez zachodnie wioski, nie przyniósł żadnych nowych obserwacji ani niespodzianek. Przez nadal zamkniętą drogę do Błonia, ruch samochodowy kieruje się teraz na ten kawałek i nie jest już tak pusto i przyjemnie, jak kiedyś.
Poranne spojrzenie za okno na mokre jezdnie skutecznie odebrały mi chęć do jazdy i postanowiłem poczekać aż wiatr i słońce [hłę, hłe] je osuszy. W międzyczasie (tak, wiem!) pojechałem po jakieś tam zakupy do domu i popatrzeć w sklepach odzieżowych za kurtką dla siebie na zimę. Polowanie zostało uwieńczone powodzeniem w pierwszym sklepie i po pierwszej przymiarce, ale i tak na rower wyszedłem dopiero o drugiej. Trasa z konieczności krótka i dobrze znana, czyli drogi techniczne wzdłuż S8 z wariantem do Pęcic i Suchego Lasu.
Od rana miałem dzień wypełniony różnymi obowiązkami, takimi jak wizyta na Ursynowie i przeglądem samochodu, dzięki czemu przypomniałem sobie, jak to szczęście nie jeździć do pracy samochodem. Po powrocie zjadłem śniadanie, wypiłem kawę, przejrzałem wiadomości w internecie i ruszyłem dopiero po dwunastej. Nie miałem sprecyzowanego planu i jechałem według powiedzenia "gdzie oczy poniosą". W Michałowicach zauważyłem, że droga rowerowa zyskała nazwę "Piątki z Michałowic". Doczytałem po powrocie, że w ten sposób uhonorowano tych, którzy poszli do Powstania Warszawskiego w 1944 roku. Nie omieszkałem również kolejny raz przejechać "pofalowanej" drogi rowerowej w Zamieniu i upewnić się ostatecznie, że te lamenty w internecie są wzięte z dupy. Chciałem też przejechać ulicą Marynarską po drodze rowerowej, która wygląda niezwykle kusząco, ale kończy się chodnikiem i w okolicach stacji Warszawa Służewiec i pętli tramwajowej, trzeba lawirować pomiędzy pieszymi. A jest tam naprawdę wąsko i ciasno, dobrze że nie muszę tamtędy jeździć.
Tytuł jest nieco eufemistyczny, gdyż tak naprawdę rano było zimno jak cholera. Wprawdzie ubrałem się nieco cieplej niż zwykle, ale to "nieco", było zdecydowanie niewystarczające na temperaturę 2°C. Później, gdy słupek rtęci doszedł do dziesięciu, zacząłem odczuwać komfort termiczny, ale po powrocie do domu natychmiast przeorganizowałem swoje zestawy ubrań rowerowych. O jeździe pisać nie mam o czym, mogę natomiast wspomnieć o wizycie w serwisie Treka. Ponieważ od dawna mam problemy z opadającą kierownicą, a boję się jej zniszczyć zbyt mocnym dokręceniem, zajechałem po drodze do Trekbika w Al. Jerozolimskich 200. Pan serwisant nie dość, że zrobił co trzeba, to jeszcze nie chciał wziąć za to pieniędzy. A to nie była robota na pięć minut: najpierw odkręcił kierę, posmarował pastą do karbonu, dał podkładki sprężynowe, ustawił i dokręcił kluczem dynamometrycznym. Podczas pracy sympatycznie sobie pogawędziliśmy i choć mój rower jest wart tyle, co jedno koło w ofercie sklepu, wcale nie czułem się z tym jakoś źle.