Tej soboty na gminy się nie nastawiałem, bo miałem ważne plany na popołudnie i nie mogłem opóźnić powrotu. A z tymi moimi gminnymi wyjazdami różnie bywa. Postanowiłem za to przynajmniej setkę zaliczyć, żeby już soboty tak całkiem na straty nie spisywać. Wybrałem najlepiej chyba poznaną drogę, czyli przez zachodnie wioski i przy okazji sprawdziłem wskazania nowego licznika. Jest OK. Z drogi Leszno - Nowy Dwór, po ośmiu kilometrach skręciłem w prawo i pojechałem przez puszczańskie wioski. Dawno tamtędy nie jechałem, a to sama przyjemność; równy asfalt, zero ruchu samochodowego, do tego śpiew ptaków i nieźle przygrzewające słoneczko. Co chcieć więcej? Nie tylko ja tak uważałem, potwierdza to spotkana grupa kolarska, którzy stamtąd zamierzała wyruszyć na podbój szos. Pozdrowiłem ich i pojechałem swoją drogą. Nie moja liga. Potem postanowiłem poimprowizować i do mostu na Wiśle dojechałem trochę skomplikowaną trasą. Dalej już nie kombinowałem i do Jabłonny dojechałem w sposób najbardziej oczywisty. Tam, dla odpoczynku, zrobiłem małe kółeczko w pałacowym parku i wałem wiślanym, po ułożonej już kostce bauma, dojechałem na Tarchomin. Tylko początkowy fragment przy parku jest jeszcze droga gruntową. Po dojechaniu do Mostu Północnego wniosłem rower po bardzo stromych schodach na górę i tym się dziś najbardziej zmęczyłem. Jak już wyrównałem oddech i uspokoiłem puls mogłem jechać dalej. Droga do domu podobnie jak wczoraj przez okolice Placu Wilsona, dziś zamkniętego dla ruchu samochodowego, wraz z dojazdową doń Krasińskiego. Zakończyłem wycieczkę z dużym zapasem czasowym, bo po drodze przystawałem tylko na fotki, ale w sumie nawet nie odczuwałem potrzeby dłuższego odpoczynku. Po prostu, wsiadłem i przejechałem.
Dziś nie padało, ale z kolei czasu miałem niedużo, bo obiecałem zapewnić trochę rozrywki pewnej młodej damie z Piaseczna. Zrobiłem tylko małe kółeczko, by nacieszyć się nowym, działającym licznikiem.:) Dziś zdjęcia tylko z Górek Szymona w Zalesiu Dolnym
Atrakcja 1 - karmienie łabędzi
Atrakcja 2 - piaskownica
Atrakcja 3 - huśtawki
Pozostałe atrakcje to: rowerek biegowy, drabinki, zjeżdżalnie, wszelakie wspinaczki itd.itp.
Do przychodni lekarskiej mam niedaleko, ale zgodnie ze starym powiedzeniem: - "Lepiej źle jechać, niż dobrze iść", wsiadłem na rower i z zadowoleniem odnotowałem, że licznik jeszcze działa. Ponieważ pan doktor spóźnił się do pracy o godzinę, to i ja musiałem swoje odczekać. Tak długi postój wyraźnie zaszkodził mojemu licznikowi, bo umarł całkiem i już nie chciało mi się przy nim majstrować, żeby go ożywić. W domu zacząłem się zastanawiać, czy nie zmienić go na stary, ale przyszedł mi do głowy pomysł, że pojadę do sklepu i spróbuję go wymienić. Uznałem, że jak pojadę z zamontowanym, to w sklepie od razu zobaczą, że nie działa. Najpierw jednak musiałem zdobyć paragon. Na szczęście córka go nie wyrzuciła i powiedział mi gdzie leży. W sklepie pan sprzedawca zajął się od ręki moją "reklamacją" i po chwili licznik już działał. To mój nowatorski sposób montażu był przyczyną kłopotów.
Ponieważ jechałem bez licznika, włączyłem S Health żeby Ivona co kilometr mówiła z jaką średnią jadę. Plik gpx wyeksportowałem i zaimportowałem do Stravy. Nie wiem skąd w takim razie, wzięła się różnica dwóch kilometrów? Poniżej screeny z tej aplikacji.
Dziś pretekstem do wyjazdu było złożenie życzeń solenizantowi. A że mieszka on cokolwiek daleko, a ja nie jechałem najkrótszą drogą, to i kilometrów wyszło zaskakująco dużo. Gdyby działał mi licznik, to może i na setkę bym się pokusił, ale przejechany dystans sprawdziłem dopiero w domu i "dokręcanie" nie wchodziło w grę. Jazda bez licznika ma jednak dużo minusów, mam wrażenie, że czegoś mi brakuje, że tracę kontrolę. Brak bieżących wskazań dystansu i prędkości jest mocno niekomfortowy, a nowy licznik działał tylko przez trzynaście kilometrów i nie dał się już uruchomić. Dopiero w domu po wielu próbach ustawień i zmianie kilku magnesów udało się go ożywić. Zobaczymy jutro czy na długo.
A co do samej wycieczki, to jechało się dobrze, ubrany byłem na granicy wychłodzenia, ale jej nie przekroczyłem. Krótkie spodenki, koszulka i wiatrówka może i nie zapewniały pełnego komfortu termicznego, ale bardzo zimno mi nie było. Wolę to, niż pot na brzuchu albo plecach.
Odwiedziłem dziś Adama, znanego jako Księgowy, w jego naturalnym środowisku pracy. Chwilkę pogadaliśmy, ale nie chciałem go na długo od pracy odrywać, bo rowerów na serwisie czekało sporo i pożegnałem się po kilku minutach. Myślę, że gdybym tego nie zrobił Adam nawijał by do wieczora. Rzadko spotyka się ludzi, którzy mają takie gadane, ale myślę, że w tej pracy to wielka zaleta. Jednym słowem: - właściwy człowiek, na właściwym miejscu.
Dzisiejszą wycieczkę odbyłem w towarzystwie Ivony, która co kilometr mówiła mi, ile czasu jadę, z jaką średnią prędkością, ile mi zostało do przejechania kilometrów i ile mi to zajmie. I tak pięćdziesiąt siedem razy. Do tego dochodziły jeszcze komunikaty: przetrwałes trening, wznowiłeś trening, tak że praktycznie cały czas coś do mnie mówiło. Działo się tak dlatego, gdyż pierwszy raz użyłem pre-instalowanej aplikacji Samsunga "S Health". Obok najbardziej popularnej funkcji liczenia kroków, ma też, jak się okazało coś przydatnego i dla rowerzystów, m.in. zapisuje trasę. Przydało mi się to dziś, bo Locus przerwał zapis po niecałym kilometrze jazdy, co spostrzegłem dopiero w domu. Być może te dwie aplikacje się "gryzą", sprawdzę to jutro. Sprawdzę też dokładność wskazań nowego licznika, na dobrze odmierzonych na asfalcie fragmentach trasy "małego" Tour de Pologne. Górne zdjęcie, z telefonu, wydaje się być lepszej jakości niż dolne, z kompaktowej cyfrówki, prawda?
Zebrałem się wreszcie do rozliczenia z fiskusem, bo czasu zostało już niewiele - i wysłałem do Urzędu drogą elektroniczną. Robię tak od pierwszego roku, gdy tylko Ministerstwo Finansów wprowadziło to udogodnienie dla podatników. Potem szybko przejrzałem w internecie ceny olejów, filtrów i innych potrzebnych do przeglądu akcesoriów samochodowych i pojechałem załatwiać sprawy. Najpierw na ulicy Suwak odebrałem zakupy dla naszej najmłodszej, stamtąd do Samsunga na Marynarską 14 po odbiór telefonu, (wymienili wyświetlacz), a w końcu na Taneczną, gdzie mogłem oddać go właścicielce. Ponieważ miałem umówioną wizytę u lekarza, nie mogłem już nigdzie dalej jechać, a jeszcze do sklepu motoryzacyjnego musiałem zajrzeć. Gdy zapakowałem bańkę oleju i resztę zakupów do plecaka, to z tym, co już w nim było, ważył pewnie około osiem - dziewięć kilogramów. Było już co dźwigać. Na szczęście do domu było blisko, a z górki z takim obciążeniem jechało się bardzo lekko. Zdążyłem się spokojnie przebrać w cywilne ciuchy i pojechać do przychodni. Tego fragmentu już na mapie nie ma.
Na nowych oponach jeździ się nadspodziewanie dobrze, znowu trzy nowe rekordy życiowe na Stravie. I nie jest to zasługa wiatru, bynajmniej. :) Pomny wczorajszego doświadczenia, dziś założyłem wiatrówkę i było mi ciepło.
Jako, że zdjęć nie robiłem, zamieszczam z niedzieli fotkę, naszej dziewczynki słodkiej.