Córka zadzwoniła, że ma w lodówce dobre rzeczy dla nas, czym skutecznie zachęciła mnie do jazdy. Potraktowałem dzisiejszy wyjazd typowo kuriersko, a że z plecakiem nie jeździ się zbyt dobrze, dystans nie jest imponujący. Jadąc w tamtą stronę chciałem sprawdzić, czy droga rowerowa na Puławskiej doprowadzi mnie do samego Piaseczna. Okazuje się, że prawie...
W powrotnej drodze skręciłem w ulicę Okrężną w Lesznowoli i parę kwadracików zaliczyłem, a na Paluchu postanowiłem sprawdzić, dokąd prowadzi nowy asfalt na Kinetycznej. Kolega teich w komentarzu do mojego wpisu z 21.09. sugerował, że to może developerzy zadziałali. Prawda okazała się zupełnie inna. Na końcu asfaltu jest olbrzymi magazyn firmy Pantani wynajmowany przez InPost. To oni wyremontowali drogę dla swoich ciężarówek. To tylko czterysta metrów, na remont dalszej części ulicy Kinetycznej nie zgodzili się działkowcy z działek na Paluchu. Zagadka rozwiązana.
Pierwszy od dawna wyjazd rowerowy w dość niskiej temperaturze. Z ostrożności włożyłem rękawki i nogawki, a na grzbiet najcieńszą kurtkę trzepotkę. Temperatura poranka to zaledwie 8°C i przyznam, że było mi dość chłodno, ale do wytrzymania. Niemniej chodziło mi po głowie skrócenie trasy, jednak odrzuciłem tę myśl i przejechałem cały zaplanowany dystans. Kolejny poranny, przedśniadaniowy trójkąt gassowy, odfajkowany.
Zdjęć nie robiłem, więc dla uwagi wrzucam jedno z domowego archiwum
Późno wyszedłem na rower, bo liczyłem, że może cieplej się zrobi, ale nie wyglądało, że się doczekam. Założyłem rękawki dla ochrony rąk przed chłodem i to w zupełności wystarczyło. Trasa na południe, przy wiejącym z zachodu wietrze nasuwała się sama przez się, więc tu nie miałem przynajmniej dylematu. Przez Wólkę Kosowską dojechałem do Szczaków i Marylki, a stamtąd zawróciłem i przez Nadarzyn wróciłem do domu.
Dzisiejszą jazdą przekroczyłem dwa tysiące kilometrów we wrześniu.
Rano miałem zadanie zlecone w Piasecznie i dopiero jak wróciłem, mogłem zastanowić się, gdzie mam jechać. Zeszło mi się na tej czynności dość długo, bo i kawę zdążyłem wypić i internet pobieżnie przejrzeć - i jakoś zebrać się nie mogłem. Pewnie dlatego, że wiało jak w kieleckim. ;) W końcu postanowiłem zrobić pętlę pomiędzy najdalszymi stołecznymi mostami. Na Antoniewskiej na Siekierkach buduje się nowe, duże osiedla i zapewne po kilkudziesięciu latach zniknie wreszcie jezdnia z trylinki. Zawsze jak tamtędy jadę mam wielką obawę o swoje plomby, nawierzchnia od lat woła o pomstę do nieba.
Jadąc wzdłuż Wisły ścieżkami i "śmieszkam" dotarłem do Mostu Gdańskiego i tam zaczynał się teren. Pierwszy fragment pokonałem wałem przeciwpowodziowym , ale jazda po płytach jest jeszcze gorsza i gdy tylko mogłem, zjechałem na drogę gruntową. Na terenach FSO powstaje osiedle mieszkaniowe.
Za mostem Grota jest już normalna droga dla rowerów z asfaltową nawierzchnią i kładką, a za ostatnim mostem na północ, aż do niemal Jabłonny, z kostki. Ja tak daleko nie jechałem i tym właśnie mostem, kiedyś zwanym Północnym, a teraz Marii Curie-Skłodowskiej, wróciłem na swój brzeg Wisły.
Powrót lewym brzegiem i bulwarami wiślanymi do Legii, potem Plac Na Rozdrożu, Plac Zbawiciela, Plac Politechniki, Plac Narutowicza i dom. Jechało mi się dziś niezbyt dobrze, więc włączyłem tryb wycieczkowo-turystyczny i przestałem zwracać uwagę na licznik. Ale myślę, że gdybym dziś pojechał gdzieś na płn-wsch, np. do Małkini, to z tym wiatrem pobiłbym wszystkie swoje rekordy.
Po Kampinosie jeździłem już wiele razy, ale gdzie mi tam do naszej mistrzyni! Widząc jej wpisy tu i na Stravie wiem, że wraca tam często, przynajmniej kilka razy w miesiącu. Ściągnąłem więc losowy ślad, wgrałem do nawigacji i pojechałem. Drogi w puszczy niby znane, a jednak trafiło się kilka kilometrów zupełnie dotąd nieodkrytych. Trasa wiodła w sposób nieoczywisty i zakręty też nie zawsze w oczekiwanym kierunku, czyli jakiś tam urok świeżości był. No i 29 kwadracików nowych wpadło. W połowie mniej więcej trasy uznałem, że już wystarczy trzymania się śladu i że nic nowego mnie nie czeka, a poza tym musiałbym wracać tą samą drogą przez Łomianki. Wybrałem inny wariant drogi powrotnej i pojechałem do Leszna. Tam znów zrobiłem przystanek przy sklepie i nawodniony i najedzony, przez zachodnie wioski wróciłem do Warszawy. Wiatr południowy dość mocny, temperatura jeszcze akceptowalna nawet do jeżdżenia na krótko, trzeba korzystać póki czas.
Rano wydarzyła się rzecz niewytłumaczalna, a mianowicie spóźniłem się na pociąg do Warki. Co najlepsze, dopiero gdy drugi już pociąg odjeżdżał z mojego peronu, coś przeskoczyło mi w głowie i spłynęło na mnie olśnienie, że warto może sprawdzić. No i sprawdziłem - było sześć minut po czasie. Nie rozwikłam tej zagadki.
Musiałem więc odpuścić sobie pociąg i pojechać bez planu, gdzie oczy poniosą. Wybrałem znowu kierunek południowy, ale tym razem z zamiarem odwiedzenia Góry Kawiarni i Gassów. Tym razem nie dotarłem tak daleko jak wczoraj, bo tylko do sanktuarium w Pieczyskach i stamtąd, kierując się na Górę Kalwarię rozpocząłem drogę powrotną. U Maćka wypiłem kawę, pooglądałem eksponaty i wzdłuż wału dotarłem do Warszawy. Pogoda nadal dopisuje, wiatr południowy, temperatura optymalna, choć rano zaledwie 14°C.
Licznik włączyłem na Sasanki dopiero, więc dodaję pięć kilometrów.
Skoro odkryłem na nowo uroki południowych tras, dziś pojechałem jeszcze dalej, bo aż w okolice Grójca. Tym razem chciałem zaliczyć trzy kwadraty nieco na zachód od tego miasta. Tym razem trudno mówić o urokach, gdyż trasa z Tarczyna do Grójca wiodła krajową "siódemką", a potem serwisówką wzdłuż S7. Z powrotem było jeszcze gorzej, gdyż z braku czasu musiałme jechać krajową siódemką do samej Warszawy. Na dodatek od Wólki Kosowskiej do Sękocina lewy pas sfrezowany i wyłączony z ruchu, więc najpierw w korku ja wyprzedziłem z dwieście samochodów, a potem one wyprzedzały mnie. Naprawdę nic przyjemnego.
Max square: 55x55 Max cluster: 3462 (+5) Total tiles: 6484 (+3)
Z niejakim zdziwieniem odkrywam na nowo drogi na południe od Warszawy. Wprawdzie większością z nich już kiedyś jechałem, ale tak dawno, że chętnie odświeżam sobie pamięć. Tym bardziej, że są to drogi lokalne, bez ciężarówek i z niezbyt dużym ruchem. Dotychczas miałem stałe trasy, głównie przez Tarczyn do Góry Kalwarii i powrót przez Gassy, ale to nie są jedyne opcje. No i przy okazji jakieś nowe kwadraciki zawsze wpadną, dziś 30. :)
Gdzie można jechać w niedzielny poranek po uśpionych ulicach stolicy? Oczywiście na Gassy! Wyjątkowo nie uśpiona była tylko uliczka Agrykola, gdzie koleś z dość liczną ekipą techniczną i obserwatorami, robił slalom pomiędzy tyczkami na nartorolkach. W związku z tym nie mogłem się zbytnio rozpędzić na zjeździe, bo za dużo ludzi się kręciło. Zwykle jestem tam sam w niedzielę. Druga niespodzianka spotkała mnie na ulicy Rosy w Wilanowie, gdzie drogowcy zerwali asfalt, ale znaku na wjeździe nie postawili. Dobrze, że daleko nie musiałem się wracać, najwyżej z dwieście metrów. Na Gassach szoszonów i rowerzystów, pomimo wczesnej pory, jak zwykle sporo, a wszyscy kierują się na południe do Góry Kalwarii. Ja, jako że mój trójkąt ma wierzchołki Warszawa - Gassy - Piaseczno, obrałem kierunek zachodni, a ostatnie ramię trójkąta, prosto na północ. Na Żwirowej nie mogłem się powstrzymać, by znów nie zrobić zdjęć tego pięknego asfaltu, bo naprawdę aż wierzyć się nie chce, że doczekałem po tylu latach. Dodaję dwa kilometry, bo dopiero przy Chałubińskiego włączyłem licznik.
Nie miałem pomysłu, dokąd dziś jechać więc pojechałem najpierw do Tarczyna, a potem trochę bez planu, to tu, to tam, aż dojechałem do Piaseczna. U córki krótki przystanek i powrót do domu. Ot i wszystko.