Dziś wygospodarowałem tylko godzinę na jazdę, więc trasę dobrałem pod kątem czasu. Chciałem przy okazji zobaczyć, jak siedzi się na starym, wygrzebanym z czeluści gratów rowerowych siodełku. Jest dłuższe o centymetr (29) i szersze o trzy ((18). Jednak tak krótki dystans nie pozwolił mi wyrobić sobie zdania. Moje siedzenie dopiero po trzech - czterech godzinach daje znać o dyskomforcie. Wydaje się jednak, że czas chyba rozejrzeć się za czymś wygodniejszym, jakoś nie mogę się przyzwyczaić do fabrycznego. Z braku czasu, bez zdjęć.
Rower mam wyścigowy, ale da się nim też jeździć spacerowo i rekreacyjnie.;) Po ostatnich dłuższych i szybszych wycieczkach, dziś spokojnie i bez sportowych emocji. Pokręciłem sie po mieście, a jak już znalazłem się na Bednarskiej, to postawiłem sobie wyzwanie podjechania do Krakowskiego Przedmieścia. To jedyny warszawski podjazd, którego dotąd nie zaliczyłem. Użyłem przełożenia 39/23, a pod koniec 39/25, ale płuca moje zostawiłem na tym staromiejskim bruku. Dane tego podjazdu, klasyfikowanego jako ŁATWY(sic!), są na tej stronie. I pomyśleć, że byli tacy, którzy widzieli mnie w tegorocznym Maratonie Podróżnika, który wiedzie przez Sudety. Nawet specjalny wątek na forum podrozerowerowe.info Hipek wyodrębnił, z mnóstwem sympatycznych i motywujących argumentów. Ja jednak znam swoje miejsce w szeregu i wiem, na co mnie stać. Mogę sobie czasem podjechać Agrykolę, Belwederską, Spacerową i inne "ścianki" o podobnym stopniu trudności. :) PS. Bednarską wiedzie fragment wyścigu Memoriał im. Stanisława Królaka. KOM wynosi 27 sekund, a QOM - 37 sekund, mój czas to 1:42.
Wszyscy znamy popularną na Podhalu piosneczkę:
Hej, góral, ja ci góral
Hej, spod samiuśkich Tater
Hej, descyk mnie ukompoł
Hej, ukołysał wiater
Jak myślicie, czy ukołysanie przez wiater dotyczy też rowerzystów, czy tylko górali? Mnie tam dziś nie ukołysało, powiem wręcz, że sponiewierał mnie skurczybyk okrutnie! Gdybym wracał, jak wczoraj, prosto na wschód do Warszawy, to wtedy bym na mocno pchający wiatr nie narzekał, więc w sumie mam co chciałem. :) Ale dzięki tej decyzji powstał ślad o niebanalnym kształcie, ja zaliczyłem "setkę' bez dokręcania po mieście, i najważniejsze - zdążyłem przed deszczem. Moja pogodowa aplikacja przewidziała opad deszczu od godziny czternastej i to się sprawdziło. Pierwsze krople spadły gdy otwierałem drzwi od klatki schodowej.
A jazda przy tak silnym bocznym wietrze wymaga uwagi i skupienia i potrafi nieźle wymęczyć. Strój kolarski, taki jak wczoraj - zestaw letni ponownie okazał się wystarczający. Tyle słów na dzień dzisiejszy.
Kolejny raz przyszło mi penetrować kierunek zachodni. Tym razem, żeby nie było nudno, nie jechałem prosto jak strzelił, tylko opuszczałem i wracałem na drogę do Leszna, aż dojechałem do Borzęcina. Już z daleka słyszałem melodię wygrywaną przez dzwony kościelne, bo akurat dwunasta była, ale nie udało mi się jej rozpoznać. Na pewno nie była to "Oda do radości". ;) Stamtąd skierowałem się w stronę Mariewa, tylko dziś, w odróżnieniu od wczorajszej trasy, zaatakowałem go z drugiej strony i po chwili byłem w Zaborowie. Gdy w Lesznie robiłem zdjęcie odkryłem, że telefon nie zarejestrował mojej nowatorskiej trasy (z mojej winy, niestety) i znów mam prostą krechę zamiast fantazyjnego śladu. Pomyślałem, że jutro przejadę ją jeszcze raz i tyle, a dziś mapy nie będzie. Dalsza droga wiodła do Błonia, a potem kawałeczek poznańską do mostu na Utracie i przez Witki wróciłem do starej znajomej - drogi do Umiastowa. W Warszawie postanowiłem pokręcić się nieco po mieście bo na zegarze w Urzędzie Dzielnicy Włochy była druga za piętnaście, a mnie trochę brakowało do setki. Wprawdzie po chwili sprawdziłem u siebie i okazało się, że gminny zegar był nieprzestawiony, ale i tak dokręciłem. Miałem dziś "dzień konia" - tak nazywaliśmy na siatkówce dzień, w którym komuś wszystko wychodzi: każdy atak, blok, obrona, kończą się sukcesem. Mnie dziś za to jechało się szybko, bez wysiłku i przyjemnie. Nawet te ostatnie dziesięć kilometrów po zatłoczonych ulicach pełnych świateł, nie obniżyły mi średniej zbytnio. Jest satysfakcjonująca, nigdy jeszcze tak szybko nie przejechałem setki.
Nie wiedziałem gdzie chcę jechać i w efekcie siedziałem w domu, sprawdzałem wiadomości i przeglądałem serwisy społecznościowe. Byłem na najlepszej drodze do utknięcia w domu na dobre, ale pogoda za oknem, wisiała jak jakiś wyrzut sumienia nade mną. Wreszcie dłużej już nie mogłem wytrzymać tego napięcia i szybko zmieniłem ciuchy, zabrałem rower ze strychu i pojechałem. Oczywiście natychmiast zacząłem żałować, że tyle czasu straciłem, ale to tak już ze mną jest. Jako że nadal "zachodni wiatr spienione goni fale", wyruszyłem na szlak wiosek zachodnich. Czasu na dużą pętlę do Leszna już nie było, ale do Zaborowa - i owszem. Słoneczko tak fajnie przygrzewało, że w Lipkowie jak usiadłem na murku, to wygrzewałem się jak kot. Żałowałem, że mam długie spodnie, chyba już czas "na krótko" zacząć jeździć. W koszulce rękawy podwinąłem, ale nogawek się niestety nie da. Z tego rozleniwienia słońcem, zapomniałem wyłączyć pauzy i dopiero na Chomiczówce zauważyłem. W Locusie jest przerwa, ale jak wyeksportowałem plik, to Strava narysowała sobie prostą linię i połączyła punkty. Kilometry i czas z licznika, stąd różnica.
PS. Navime też łączy przerwane punkty (jak widać)
Nie bardzo mi się wstać chciało, bo podejrzewałem, że pomimo słoneczka na niebie, temperatura nas nadal nie rozpieszcza. No i miałem rację! Cztery stopnie w połączeniu z wyziębiającym wiatrem, całkowicie uprawniały panie idące do kościoła, do zakładania futer. Ja jeżdżę w zestawie wiosennym, softshell już dawno w szafie, ale dłonie i stopy potrafią jeszcze zmarznąć, z nosa się leje, więc ja się pytam: - Gdzie ta wiosna?!
Dziwna ta moja dzisiejsza wycieczka. Zamiast połykać przestrzeń, snułem się nad Wisłą po obu jej brzegach i dopiero ostatnie czterdzieści kilometrów, od Huty, jechałem tak jak należy. A dziś nad Wisłą i otwarcie Muzeum wraz z wystawą "Syrena herbem swym zwodnicza" i dalej Światowy Dzień Wody, organizowany przez Wodociągi Warszawskie - to nie warunki na ustanawianie rekordów. Po prostu jechałem, żeby jechać i tyle. Już nawet wiatr nie robił na mnie wrażenia, przez tyle dni był czas się przyzwyczaić.
Rano rzecz jasna padało, a jak przestało, było mokro - jak to po deszczu. A jak już wyschły jezdnie, to czasu się mało zrobiło, a ja przypomniałem sobie o pływaniu. Tak więc, by już całkowicie czasu nie zmarnować, spakowałem co trzeba do torby i za pięć minut byłem na Rokosowskiej. W holu przy kasach i szatni pustki, co dawało nadzieję na komfort w wodzie - i rzeczywiście tak było. Na ośmiu torach było sześcioro pływających, mogłem wybierać z dwóch zupełnie pustych torów. Potem kilkunastu minutach okazało się nawet, że przez pewien czas byłem zupełnie sam w wodzie. Bardzo dobrą porę na pływanie sobie znalazłem. Bez stresu i bez wielkiego wysiłku przepłynąłem sześćdziesiąt razy, od ściany, do ściany i tylko o złotówkę przekroczyłem limit czasu przebywania w płatnej strefie. Przy kasach zbierała się już grupa pań z klubu trzeciego (albo i czwartego) wieku, na zajęcia wodnego aerobiku dla seniorów.
Najwyższy czas to już był na wyjście.
Z powodów różnych zaniechałem jazdy rowerowej i to aż na tydzień niemal. Jak nie deszcz, to wiatr, ciągle coś stawało na przeszkodzie i tak uciekał dzień za dniem. Dziś też mało brakowało, ale że musiałem coś zawieźć córce do pracy, to w końcu ruszyłem tyłek. A jak już załatwiłem tę sprawę, pojechałem jeszcze na Gocław dokupić coś do telefonu. I tyle na razie. Pogoda wreszcie pozwala jeździć bez kurtki.