Wczorajsze lenistwo ciążyło mi na sumieniu i musiałem jakoś się zrehabilitować we własnych oczach. Wybrałem nieco zmodyfikowaną drogę na zachód, a potem na północ do Nowego Dworu i powrót po drugiej stronie Wisły. Początki nie były najlepsze, wiatrówka postawiona w łopot skutecznie mnie spowalniała, a potem wpakowałem się w drogę przez Puszczę Kampinoską z Truskawia do Mariewa. Wprawdzie to tylko trzy kilometry, ale kilkaset metrów musiałem przejechać po tłuczniu, a ostre kamienie strzelające z pod kół, wywoływały u mnie palpitację serca. Na szczęście opony, choć szosowe, wytrzymały tę ciężką próbę. Ale przyrzekłem sobie, że pierwszy i ostatni raz tamtędy pojechałem Barankiem.
Nie dawało mi spokoju to dziwne zachowanie łańcucha i musiałem coś z zrobić z tym fantem. Najbardziej oczywistym rozwiązaniem było przejechanie się kawałek, z nadzieją że się ułoży. Niestety tak się nie stało a ja uruchomiłem proces myślowy i odkryłem rzeczywistą przyczynę. Winna była tylna tym razem przerzutka. Z pewną dozą nieśmiałości zacząłem delikatnie, po ćwierć obrotu, kręcić baryłką przy manetce i bingo! Łańcuch wskoczył na przypisany mu indeks manetki i już tam pozostał. Dalsza zmiana biegów następowała płynnie i bez zacięć, znikły trzaski i przepuszczanie, napęd znów zaczął pracować cicho jak ninja. Widocznie zdejmując i zakładając na powrót przednią przerzutkę coś popsułem i stąd te problemy. Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy. usatysfakcjonowany
Przerzutce nocna kąpiel w benzynie nie pomogła, stoi jak skała niewzruszenie. Nie bardzo czas miałem i ochotę na jazdę dzisiaj, tylko odebrać zakup pojechałem. Przy okazji sprawdzałem jak sprawuje się rower po moich ingerencjach w przerzutkę. Okazuje się, że łańcuch skacze, choć wczoraj nie skakał. Pewnie dlatego, że po rozkuciu spinką go spiąłem i musi się ułożyć.
Mój Dar Losu potrzebował przed wystawieniem jeszcze ostatecznego szlifu i zdecydowałem, że najlepiej zrobi to Księgowy. Jako że później miał padać deszcz, wyjechałem na tyle rano, żeby złapać Adama zanim wpadnie w wir klientów, pracy, sprzedaży i doradztwa. Zastałem go podczas porannej krzątaniny, ale po chwili mój rower był już na stojaku. Czas miło płynął na gadce-szmatce, co nie przeszkadzało aby robota paliła się w rękach. Potem jak przyjechał szef tego interesu, zostałem poczęstowany kawą, co w połączeniu ze skórzaną kanapą, na której siedziałem i niskim, gustownym stolikiem, jeszcze bardziej "udomowiło" atmosferę. Tymczasem okazało się, że przednia przerzutka umarła na amen - stoi jak przyklejona poxipolem, albo przyspawana. Nie pomagały żadne środki penetrujące, ani próby jej rozruszania. Po powrocie do domu zdjąłem ja i włożyłem na noc do kąpieli benzynowej. Jutro zobaczymy, czy pomogło. Deszczyk zaczął padać jak byłem już w Warszawie. Dzięki Adam!
Praca dotyczyła ogarnięcia Daru Losu, co zapewniło mi upojne cztery godziny w piwnicy. Wymyłem go, wyczyściłem, wymieniłem kasetę i łańcuch, zamieniłem kierownicę i pedały - kierownicę na lepszą wizualnie, pedały na gorsze jakościowo. Aha i jeszcze opony. Nie zrobiłem regulacji przerzutek, bo do tego nie mam warunków, a tak naprawdę, czasu i umiejętności. Tu tylko Adam może pomóc. Wieczorkiem poszedłem do Deca po Baranka i przyjechałem na kołach. Regulacja chyba im się udała tym razem.
Przyszedł czas by mój szosowy rower pokazał się w mekce szoszonów warszawskich, czyli Republice Rowerowej Gassy. Uznałem to za dobra okazję do przejechania ulubionej trasy poprzez wsie i przysiółki za Górą Kalwarią i zaliczenie kolejnej "setki". Początek nie był zbyt udany, a przyczyną była znów utrata fixa i to zaledwie po dwóch kilometrach z kawałkiem. Jeszcze na Polu Mokotowskim. Pomimo ustawienia dźwiękowych powiadomień w Locusie, nie usłyszałem sygnału i zorientowałem się dopiero w Wilanowie, gdy chciałem się upewnić, czy na pewno z Vogla mam skręcić w ulicę Ruczaj. Tym razem mój brak pamięci związany z pewnym Niemcem, na coś się przydał. Niestety żeby telefon odzyskał "widzenie" satelitów musiałem go zrestartować i stąd ta prosta linia na mapie oraz różnica w kilometrach. Na drogach Republiki Rowerowej co chwilę spotykałem kolarzy jadących solo, w duetach, większych bądź mniejszych grupach, ubranych i wyposażonych stosownie do miejsca gdzie się znajdowali. Rzecz jasna ich szybkość byłą o pięć, do dziesięciu kilometrów na godzinę większa od mojego emeryckiego tempa, ale pomimo to, wielu z nich machało ręką lub pozdrawiało skinieniem głowy. Sympatyczny zwyczaj. Tym razem nie próbowałem nawet dojechać do przystani promowej błotnistą i grząską ścieżką na wale, wszak posiadanie szosy zobowiązuje. Nie wiem też, czy w przyszłości będę tam zajeżdżał po bruku i betonowych płytach - ile można zdjęcia promu robić, prawda? Przed Górą Kalwaria na podjeździe do Lipkowskiej znów o mało płuc nie zostawiłem na asfalcie, a w mijającym mnie peletonie słyszałem swobodne rozmowy, żarty, popijanie z bidonów, czyli totalny luzik. Przecież oni nie brali udziału w żadnym wyścigu, tylko w sobotniej przejażdżce. Umawiali się, zdaje się, na dalszą jazdę do Warki, ja miałem inną trasę. Po krótkim foto stopie na Rynku, pojechałem w stronę cmentarza i na dalszej trasie już grup kolarskich nie spotykałem. Pomimo, że wreszcie zaczynał mi pomagać trochę wiatr, jechało się trudniej. Zaczął mi doskwierać głód, coraz częściej podnosiłem tyłek z siodełka i jechałem tylko siłą rozpędu, a ponowne siadanie i kręcenie wymagało sporo silnej woli. Ale za to wygodnie już trzyma mi się kierownicę. Nie umiem też jeszcze szybko wchodzić w zakręty, ale akurat ta umiejętność nie jest niezbędna na moim poziomie. No i boję się rozwijać dużych prędkości z górki, bo stopień opanowania roweru jest jeszcze zbyt mały. Pomimo tych wszystkich trudności i ograniczeń, Strava i tak zafundowała mi dziś 30 pucharków. :) PS. Ubrałem się na krótko, ale założyłem rękawki i nogawki, a na koszulkę założyłem cienką bluzę. Rano było tylko cztery stopnie i było nieco chłodnawo, ale do domu już wróciłem z krótkim rękawem.