Zanim tak się rozpadało zdążyłem zabrać moje kochane dziewczynki na basen. One dokazywały w części rekreacyjnej na zjeżdżalniach i innych atrakcjach, a ja systematycznie zaliczałem kolejne długości. Nawet sprawdziłem na zegarze swoje międzyczasy, bo po tak długiej przerwie byłem ciekawy jak z moją kondycją i techniką. Wyszło stosownie do wieku, dla mnie zadowalająco - kilometr w pół godziny.
Znowu dość późno zacząłem, ale jednakowoż miałem nadzieję na dłuższą trasę niż wczoraj. Niestety po kilkunastu minutach zaczął padać deszcz, a ja tym razem postanowiłem być mądry przed szkodą. Zwykle dotąd jadę aż mam wszystko mokre i dopiero wtedy zakładam kurtkę, a dziś stanąłem sobie pod klatką domu na Wałbrzyskiej i czekałem aż przejdzie.
Gdy znudziła mi się obserwacja raz większego, raz mniejszego deszczu i słuchanie bliższych i dalszych pomruków z nieba, uznałem, że nie ma na co czekać - i zarządziłem odwrót. Wprawdzie nadal padało, ale do domu było blisko, a rower i tak kwalifikował się do czyszczenia, a napęd do szejka z benzyny i smarowania. Na początek dostałem niezły prysznic od samochodu...i następnego... i jeszcze jednego, więc przestałem się przejmować zmoknięciem i od razu jazda stała się przyjemniejsza i bezstresowa. Po przejechaniu dosłownie TRZECH kilometrów oczom moim ukazał się zdumiewający widok. Ulica Wołoska na całej swej długości, aż do Pola Mokotowskiego usłana była połamanymi gałęziami, liśćmi, konarami drzew i powalonymi bądź mocno pochylonymi i ledwo stojącymi drzewami. Byłem bardzo zaskoczony, bo tam gdzie stałem, żadnych wirów, huraganów, trąb powietrznych nie było. Padał tylko normalny deszcz.
Takie to niespodzianki jest nam w stanie natura uszykować. A wszystko sprowadza się do jednego:
Nie było czasu na rower, więc tylko pod byle pretekstem poszwendałem się po mieście. O dwie sekundy poprawiłem PR na Agrykoli, więc teoria, że SPD pomagają w jeździe pod górę, słabo się sprawdza.
Coś nie mogłem się wybrać, a jak w końcu już wyszedłem, to nie wiedziałem gdzie jechać. To niezdecydowanie przełożyło się na trasę i na czas postojów - miałem ich więcej i dłuższe niż Hipek i inni uczestnicy z czołówki Maratonu Podróżnika.. Pierwszy był przed ratuszem bemowskim, bo wczoraj zaintrygował mnie ten postument, a z samochodu doczytałem, że jakiś Józef Zachariasz tam stoi. :) Dziś sprawa się wyjaśniła. Później spróbowałem rywalizacji z Hipkiem na segmencie: Podjazd od Konarskiego do torów - i tym razem miałem włączony zapis. Okazało się, że dołożyłem koledze 16 sekund i od razu mówię, że to już wszystko, na co mnie stać. Teraz jeśli Hipek zechce pobić ten wynik - a może zrobić to bez trudu - to ja już się nie ścigam. :) Dalsza jazda zamkniętą dla ruchu Górczewska, a właściwie jazda poprowadzonymi objazdami dla rowerzystów, zakończyła się moim pierwszym upadkiem. Zawsze tamtędy jeżdżę normalnie, jezdnią, a dziś postanowiłem być praworządny i pojechać drogą dla rowerów, która zresztą zaraz się kończy i trzeba jechać pomiędzy płotami budowy metra. Tam właśnie, na jednym fragmencie, gdzie zwolniłem prawie do zera, wyjeżdżając z za rogu musiałem się zatrzymać. No i BĘC! Upadek był mniej bolesny niż się spodziewałem i nawet śladu żadnego nie zostawił. Na ciele, bo w głowie coś siedziało jednak i trochę się bałem. Wypinałem się dużo wcześniej niż potrzeba, a czasem i zupełnie bez potrzeby. No cóż, mam to już za sobą.
Miałem rano tylko dwie godziny więc musiałem wybrać taką trasę by zmieścić się w czasie. Pojechałem przez zachodnie wioski do Borzęcina, a wróciłem przez Lipków, Stare Babice i Blizne Łaszczyńskiego. Na Górczewskiej podjąłem wyzwanie poprawienia wyniku na segmencie, gdzie Hipek dla podpuchy wyprzedził mnie o dwie sekundy. Pojechałem "w trupa" i byłem pewien, że go wyprzedziłem - dopiero pod domem zobaczyłem, że zapomniałem włączyć rejestrację. A tak się starałem.
Miałem do załatwienia sprawę na Ursynowie, czyli musiałem coś odebrać i zawieźć do Piaseczna. Ale zamiast na południe udałem się na zachód, by trochę więcej kilometrów nakręcić. Potem przejechałem przez całe miasto na Ursynów i tam wstąpiłem do sklepu rowerowego, by dowiedzieć się, że w moim liczniku VDO jest zepsuty nadajnik. Po roku z kawałkiem! Powiedziałem im, że chiński badziew za 20 złotych dłużej działa niż ich wypasione, topowe liczniki. Tyle mojego, co se pogadałem. Do Puławskiej dojechałem przez Las Kabacki, a z Piaseczna standardowo przez południowe wioski. Raz jeden wypinałem się awaryjnie i nie miałem z tym problemu. To zasługa tego, że od jakiegoś czasu zdejmowałem nogę z pedału przekręcając stopę na bok. Wprawdzie Bystry B. miał noski, ale chciałem sobie wyrobić ten odruch. Przydało się.
Drugi dzień jazdy w blokach, a poprawy osiągów nadal nie widać. :) Jedyna korzyść z nowych pedałów, to mój osobisty awans, na kolejny szczebel kolarskiego wtajemniczenia. Ale pomimo posiadania szosy, butów kolarskich i pedałów zatrzaskowych, nadal pozostałem trzepakiem i wcale się tego nie wstydzę. Ale za to wpinanie i wypinanie idzie mi całkiem sprawnie, a trzask zaskakujących bloków daje plus 10 do kolarskiego samopoczucia. :) Dziś niezbyt przykładałem się do jazdy, bardziej szukając okazji do odpoczynku i posiedzenia na słoneczku niż nabijania kilometrów. Dlatego postanowiłem poeksperymentować z blokami i na kolejnym postoju przesunąłem je do tyłu o dobre 5 mm. Nie bardzo wiem po co, ale to zrobiłem. Chyba chciałem poczuć różnicę. Wydaje mi się jednak, że było to niepotrzebne, a i na zdjęciu wyglądają jakoś za daleko. A różnica polegała na dłuższym szukaniu bloku do wpięcia, trzeba wrócić do poprzedniego ustawienia. Tak jak wróciłem do licznika VDO, który okazał się sprawny, to bateria była przyczyną jego dziwnych zachowań.
Od dawna chodziło mi po głowie, że po rowerze szosowym i butach kolarskich, musi przyjść kiedyś dzień założenia pedałów zatrzaskowych. Stopniowo i z dużymi oporami dojrzewałem do tej myśli, bo zewsząd atakowały mnie wizje nieuchronnych upadków na każdych światłach i połamania rąk, nóg i jeszcze przejechania przez samochody. Pomyślałem jednak, raz kozie śmierć - i kupiłem najtańsze jakie były, żeby nie żałować jakby co. Klucz piętnastka płaska kosztował mnie na bazarze sześć złotych i odkręcił pedały tak samo dobrze, jak ten dedykowany i firmowy za kilkadziesiąt. Bloki do butów przykręciłem na oko i spróbowałem "na sucho" wpiąć się i wypiąć. Początkowo dałem najmniejsze napięcie sprężyny, żeby łatwo uwolnić nogę w awaryjnej sytuacji, wpiąłem but i pojechałem. Później jeszcze dwa razy dociągałem napięcie sprężyny i to tyle. Jazda nie sprawiała mi żadnej trudności, przed zatrzymaniem pamiętałem o wypinaniu się i w ogóle nie wiem, o co to wielkie halo? Raz jedyny, gdy wyjeżdżałem z podporządkowanej i maksymalnie zwolniłem, ale bez zamiaru zatrzymywania się, gdy jednak trzeba było stanąć, przeżyłem trudną chwilę. Udało się jednak wypiąć i skończyło się na strachu. Później już pamiętałem, żeby nie kozaczyć i że zawsze lepiej się wypiąć i zatrzymać. Z każdym zatrzymaniem, wypinanie i ponowne wpinanie szło mi coraz lepiej i w sumie nie jest to jakaś specjalna filozofia. Nie wiem natomiast zupełnie, co dają pedały spd. Oczywiście czytałem wiele opinii i teoretycznie wiem, ale dziś tej poprawy jakości pedałowania nie zauważyłem. Zapewne przyjdzie to z czasem, ale dziś wyłącznie naciskałem na pedały, a nie ciągnąłem ich do góry. Tej techniki będę się musiał jeszcze nauczyć.
Ale dzięki nowym pedałom, mogę dać taki tytuł notki - są doskonałym wytłumaczeniem dla dzisiejszego trzepackiego bajabongo. :)
PS. O co chodzi z tym ustawianiem bloków? Obejrzałem parę filmów, przeczytałem dużo na ten temat i co? Przykręciłem byle jak i jest dobrze? A może złe ustawienie wychodzi dopiero po przejechaniu dwustu kilometrów? A właściwie, poza bólem kolan, czym się ono przejawia?