W końcu znalazłem czas i chęci, żeby drogą przez Puszczę Kampinoską pojechać do Palmir. Ostatni raz, byłem tam z wycieczką szkolną w podstawówce, więc niewiele pamiętałem, a skoro latem odwiedziłem miejsce niemieckich zbrodni na Kaszubach, to wstyd trochę Palmir nie pamiętać. Ale zanim tam dotarłem, trafiłem na tę oto puszczańską chatę
Na Cmentarzu było kilka wycieczek szkolnych, a nawet przedszkolnych. Teoretycznie dobrze, ale nasi wyluzowani i bezstresowo wychowywani gimnazjaliści, czuli się w tym miejscu, jak na boisku, czy w parku: gonitwy, wesołe okrzyki, śmiechy - zero refleksji, powagi, czy zadumy. Jeśli prawdziwe ma być zdanie: "Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie", to...nie chcę kończyć.
Z Cmentarza w Palmirach w stronę Łomnej prowadziła ładna asfaltowa droga z górki, wiec wybór drogi powrotnej mógł być tylko jeden. Szybko dojechałem do Łomianek i przez Las Młociński dotarłem do Warszawy. Październik zamknąłem rekordowym wynikiem 1275 km, o 5 km więcej niż w czerwcu. To zasługa pogody i trochę kolegi Krzysztofa, z którym miałem dłuższe wycieczki, niż gdybym sam jechał. Przed jego powrotem do Cleveland, planujemy jeszcze kilka wycieczek w listopadzie, oby nie padało. .
Tak właśnie, jak w tytule, muszę nazwać swoje dzisiejsze rowerowanie. Żadnego patrzenia na licznik, żadnego wysiłku (poza podjazdem Tamką), dużo krótkich zatrzymań, trochę jazdy po chodnikach, czyli...? Bestiaheniu ma na to swoje określenie, więc o definicje takiego stylu jazdy proszę pytać jego. Relacji z jazdy nie będzie, tylko krótkie komentarze do zdjęć i mapa.
Odcinek specjalny jakiegoś rajdu, albo trening. Nie chciało mi się dłużej stać przy płocie, bo zimno, więc tylko raz udało mi się złapać w kadrze samochód.
A tam, gdzie powstanie to Centrum, też były kiedyś zakłady FSO: m.in. Zakład Usług Technicznych, Zakład Socjalny, a nawet dawno, dawno, Zakład Budowy Obrabiarek.
Dziś miałem dość czasochłonne zajęcia, związane bardziej z motoryzacją niż roweryzacją, więc kilometraż mało imponujący. Mogłem i te dwa miejsca odwiedzić samochodem po drodze, ale wybrałem jednak rower. Czy to coś znaczy? Telefon jak widać łapał fixa również wewnątrz odwiedzanych obiektów, a nie wiedzieć czemu na Bitwy się wyłączył na trochę. .
Kolega Krzysiek zaproponował na dziś trasę do Góry Kalwarii i Grójca z przystankiem w Woli Chynowskiej, gdzie miał coś tam do załatwienia. Zgodziłem się bez problemu, bo w sumie co za różnica gdzie się jedzie, ważne by jechać, prawda?
Rejestrowanie trasy nie włączyło się od początku, choć wydawało mi się, że włączyłem, stąd ślad dopiero od Góry Kalwarii. Trochę tam źle pojechaliśmy i musieliśmy się wracać, dlatego wyjąłem telefon, żeby sprawdzić gdzie jesteśmy. Wtedy zauważyłem, że trasa się nie rejestruje. A do drogi na Grójec pojechaliśmy tym samym skrótem obok cmentarza, którym pojechałem w ubiegłą środę. Na "50" jak zwykle dużo szybkich ciężarówek, czyli to, co rowerzyści lubią najbardziej, dobrze, że zjechaliśmy w Chynowie na starą drogę nr. 50, było parę kilometrów spokoju. A w Grójcu nie było innego wyjścia, jak pojechać kilkaset metrów, do pierwszego skrzyżowania, na potrójnym zakazie. Na szczęście policji nie było, więc nam się upiekło. No i na ostatnim odcinku wiatr wreszcie nam sprzyjał, a wiało dziś mocno, nawet bardzo, więc z dużą ulgą przyjęliśmy tę miłą odmianę.
Obudziłem się rano o zwykłej porze, ale zmiana czasu sprawiła, że za oknem było już widno jak w dzień i słońce pięknie świeciło. A pomimo to jakoś wcale nie chciało mi wstawać i gdzieś jechać, bo po pierwsze, nie wiedziałem gdzie. A bez celu i bez motywacji trudno mi się zmobilizować. Postanowiłem więc poczytać sobie książkę z nadzieją, że uda mi się jeszcze zasnąć na godzinę, dwie. Niestety, książkę doczytałem do końca, a powieki wcale nie chciały opadać i sen nie przychodził. Chcąc nie chcąc wstałem i wymyśliłem na szybko, że dobrze zrobię jak pojadę na cmentarz i posprzątam przed 1 listopada. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Na Bródnie ludzi dużo, widać nie tylko ja wpadłem na ten pomysł, wiele grobów już pięknie przystrojonych kwiatami i zniczami, co trochę dziwi, bo kradną tam wszystko na potęgę. Szczególnie teraz złodzieje-hieny cmentarne mają żniwa.
Wiem, wiem, bródzieński... Wracałem tym samym mostem i najkrótszą drogą do domu, bo śniadanie już na mnie czekało na stole, więc nie szukałam innej drogi powrotu.
Nie, nie..., nie było jak u Waglewskiego i Maleńczuka. Nie siedzieliśmy do rana i nikt nam zestawu win nie donosił. Pojechaliśmy dziś po praskiej stronie Wisły do ostatniego mostu...
...żeby koło Auchana w Łomiankach dojechać przez Izabelin do Truskawia. Stamtąd wróciliśmy do drogi na Stare Babice i przez Hornówek do Warszawy. W Hornówku nadal droga w remoncie i obowiązuje ruch wahadłowy. Na "mijance" jadący z naprzeciwka chuj złamany w osobówce z przyczepką, specjalnie mnie strąbił i zjechał na lewo, żebym musiał na pobocze przed nim uciekać. Chyba chciał mnie przepisów uczyć burak w dupę jebany. Miejsca było dość dla wszystkich i żaden inny kierowca, nie czuł się sfrustrowany i dotknięty naszym niewinnym pogwałceniem przepisów prawa o ruchu drogowym. Cham pierdolony i tyle.
Tak byłem dziś nakręcony na jazdę, że od rana zwijałem się jak w ukropie z ogarnięciem wszystkich domowych spraw. W końcu mogłem już się przebrać rowerowo, przygotowałem picie, zdjąłem sprzęt ze strychu, zwiozłem windą na dół, śmiało wychodzę z klatki i co widzę? Deszcz kruwa, napiedrala, a mnie nawet nie przyszło do łba, żeby choć w okno spojrzeć przed wyjściem! No, masakra całkowita ze mną. Wróciłem wkurzony (na siebie!) z powrotem, znowu się przebrałem i czekałem aż padać przestanie. Czekałem dość długo aż jezdnie przeschną, bo wczoraj zamieniałem łańcuchy i nie tak od razu smaru wypłukać. Ale w końcu pojechałem, odebrałem co miałem odebrać, a że blisko było, to rundę powtórzyłem, żeby chociaż dwucyfrowy wynik kilometrowy mieć. Jechało się lekko i szybko, pogoda do ubioru "na krótko"; i góra i dół. I to tyle na dziś.
Wyjechałem wcześnie, żeby zdążyć zrealizować plan podróży, a cel miałem ambitny. Miałem zamiar zaliczyć pięć gmin: Prażmów, Chynów, Warka, Jasieniec i Grójec. Oczywiście plan, to jedno - realizacja, to już zupełnie co innego. Jak widać na mapie, już w Zalesiu źle pojechałem, a cała reszta to już tylko konsekwencja tego wyboru. Nie muszę pisać, że do Góry Kalwarii wcale nie miałem zamiaru jechać, uciekałem z drogi 79, a ona i tak mi się pod koła wciskała i do Góry Kalwarii doprowadziła. Potem na "50" sprawdziłem czas i uznałem, że nie ma co do Grójca jechać, bo z czasem się krucho robi i trzeba raczej w kierunku Warszawy szukać odbicia. Tym sposobem dojechałem do Prażmowa, potem do Łosia i Tarczyna, skąd do domu było już tylko 31 kilometrów. Na tym ostatnim odcinku miałem sprzyjający wiatr i aż się zdziwiłem, jakie prędkości tam osiągałem i na jakich przełożeniach jechałem. A to była przecież końcówka i powinienem już odczuwać zmęczenie, a mnie się frunęło, a nie jechało. Dość powiedzieć, że po godzinie i piętnastu minutach, byłem w domu. Generalnie bardzo zadowolony jestem z dzisiejszej wycieczki - i nie ma znaczenia, że pojechałem nie tak, jak zaplanowałem. Ta droga była równie dobra, pogoda wyśmienita, widoki piękne, dystans wyszedł niezły. Cóż chcieć więcej? Żałowałem jedynie, że miałem długie spodnie i koszulkę z długim rękawem, ale aż takiej wysokiej temperatury nie przewidziałem.
Trochę nieoczekiwanie kilka dni temu skontaktował się ze mną kolega z bardzo dawnych lat. Krzysiek mieszka w Cleveland w USA od niemal dwudziestu lat, ale co roku przyjeżdża do Polski na kilka, kilkanaście tygodni. Kilka miesięcy temu zapytał na fejsbuku o mój numer telefonu, to może się spotkamy. Nie bardzo w to wierzyłem, bo ostatnio widzieliśmy się ponad czterdzieści lat temu, ale podałem. Nasza pierwsza po latach rozmowa zaowocowała umówieniem się na wspólną przejażdżkę rowerową. Wyszykowałem zapasowego Gianta i pojechaliśmy. Droga Alejami Jerozolimskimi i Mostem Poniatowskiego na Saską Kępę pokazała, że kolega nie wymięka i ruch uliczny mu nie straszny, tempo też trzyma i koła nie odpuszcza. Wprawdzie mówił, że jeździ u siebie na rowerze, ale nie do końca w to wierzyłem. Skoro okazało się, że jednak nie mam racji, postanowiłem pokazać mu swoją ulubioną trasę Wałem Zawadowskim. Niestety widać było bardzo niewiele, bo mgła była tak gęsta, że na niektórych odcinkach widoczność wynosiła najwyżej 50 metrów.
Dojechaliśmy do samego końca tej drogi, czyli do dawnej przeprawy promowej w Gassach, popatrzyliśmy znad Wisły na drugi brzeg i pojechaliśmy z powrotem. Tym razem wybrałem wariant przez Czernidła i Habdzin do Konstancina - Jeziorny, potem odbiliśmy do Parku w Powsinie i przez Las Kabacki na Ursynów.
Stamtąd przez Poleczki i koło lotniska, do domu. Kolega pod koniec trochę narzekał, że nie wie jak jutro będzie chodził, ale w sumie twardy zawodnik. Po 1,5 miesiąca przerwy wsiadł na "górala" i tyle kilometrów jednak przejechał. Brawo! Vmax na dojeździe z "poniatoszczaka" do Ronda Waszyngtona, Krzysiek tu też nie dał się urwać:)
Dziś jazda typowo transportowa i "trzepacka" jakby określił bestiaheniu, a korzystając jeszcze z jego słownika - po prostu bajabongo. Pokręciłem się od jednego sklepu, do drugiego, co miałem kupić, kupiłem, co miałem odebrać, odebrałem - i to cała moja jazda. Zero wysiłku, zero zmęczenia, ale i takie wyjazdy są potrzebne /do statystyk/. Kilometry same się nie nakręcą, co nie? .