Wczoraj podliczyłem miesięczne kilometry i pomyślałem, że dobrze by było przekroczyć tysiąc czterysta kilometrów. W ten sposób chciałem się zdopingować do wyjścia, a każdy sposób jest dobry. Pojechałem na południe modyfikując nieco trasę, ale poprawki były kosmetyczne: z innej strony objechałem EC Siekierki i w Wilanowie zamiast ulicą Syta wybrałem Ruczaj. W Cieciszewie, żeby nie było za krótko, pociągnąłem jeszcze kawałek na południe i jadąc mocno pod górę dojechałem do drogi Góra Kalwaria - Konstancin, czyli 724. Oczywiście zapomniałem - choć jechałem tamtędy dwa tygodnie temu - że fragment drogi pomiędzy tą drogą wojewódzka, a krajową 79, jest w remoncie i rad nierad, musiałem się przemęczyć te pięć kilometrów. Kiedy już osiągnąłem najdalej na południe wysunięty punkt, wieś Piskórkę, mogłem zacząć drogę powrotną. Kilometrów wyszło mniej więcej tyle, ile chciałem, nie to co wczoraj. Gdybym wczoraj pociągnął jeszcze kawałek na zachód to kolejna stówka by wpadła, a dokręcać po mieście ponad dziesięć kilometrów mi się nie chciało. Znowu wysiadł mi licznik z Decathlonu, tym razem zgasł wyświetlacz. Od lutego, kiedy go zamontowałem, już dwa razy wkładałem baterię do nadajnika, czyli ta jest trzecia i teraz włożyłem nową do wyświetlacza. Albo jakiś prądożerny egzemplarz mi się trafił, a może tak być musi w przypadku żyroskopowego nadajnika. Ale w wyświetlaczu zwykle bateria wystarcza na dobrze ponad rok intensywnej eksploatacji. Może spróbuję wymienić? Co myślicie?
Tak jakoś niechcący wyszło, że właśnie w tym miesiącu pobiłem tegoroczny miesięczny rekord przejechanych kiometrów. Tym samym najlepszy dotychczas maj spadł na drugie miejsce. Lider jest lepszy o 0.68 0.49 km i to nie jest jego ostatnie słowo. Maj - 1313,72 km Październik -1414,4 km Okienko (chwilowe) na głównej. :)
Najpierw na pocztę wysłać list polecony do straży miejskiej we Władysławowie. List kosztuje 5.90, a mandat stówkę. Potem do przychodni na badanie serducha. Oczywiście najstarszym rowerem jaki mam.
Dziś, przy 7°C nie miałem dylematu ubraniowego i założyłem wreszcie normalną kurtkę rowerową i długie spodnie. W sumie nie wiem, czy dobrze zrobiłem, bo pod koniec byłem już na granicy wilgotnych pleców. Na szczęście dystans krótki, to nie zdążyłem się spocić. Temperatura urosła do dziewięciu. Ulica Mory w Morach, zwana też Aleją Miłości, bądź Aleją Zakochanych
Oczywiście tytułowe rozterki dotyczyły ubioru i celu podróży. Temperatura oscylowała wokół dziesięciu stopni i znowu nie wiedziałem, co się zakłada, żeby broń Boże się nie przegrzać. W końcy wybrałem krótkie spodnie, ale założyłem nogawki - czyli prawie długie, na górę koszulkę z takim meszkiem od spodu - czyli troszkę ocieplaną i na to kurtkę trzepotkę. W razie jakby miało być za gorąco, to kurtkę chowam do kieszonki, zdejmuję nogawki, podwijam rękawy, rozpinam suwak..., stop! Nic z tego nie było konieczne, wiatr skutecznie obniżał temperaturę odczuwalną i ubiór okazał się optymalny. Było mi chłodno, dokładnie tak jak lubię. Co do celu podróży, to wpadłem na pomysł odwiedzenia Adama w nowej pracy, podpompować przy okazji koła, pogadać chwilkę i zajrzeć co nowego "na sklep" rzucili. :) A gdzie potem pojadę to się zobaczy. Tak też zrobiłem i wreszcie po kilkukrotnych próbach udało sie spotkać. Nie żebym jakoś specjalnie w tym celu jeżdził, ale ten Decathlon jest najbliższy i po drodze, więc od czasu do czasu zaglądałem. Dziś Adam pracował na serwisie i oczywiście nawet nie dał mi wziąć pompki do ręki, tylko sam zajął się kołami. Pogadaliśmy o tym i o owym, ale to już nie ten klimat i warunki, co w Nieporęcie. Tam byliśmy sami, a tu zawsze ktoś coś chce, o coś pyta, kamery obserwują, więc nie chciałem przeginać i nadużywać życzliwości i cierpliwości. Na dodatek zaczęło mi się w moim stroju robić gorąco i musiałem szybko się schłodzić. Wiatr na zewnątrz robił to bardzo skutecznie i na dodatek mocno przeszkadzał w jeździe. Dopiero jak skręciłem, bardziej na wschód, w stronę Piaseczna, było lepiej, ale nie na tyle żeby znacząco poprawić średnią. Ostatni odcinek jechałem drogami rowerowymi Puławską, Rzymowskiego etc., a w mieście, od świateł, do świateł, nie nadrobisz. (Chyba piszę te tłumaczenia, żeby sobie nastrój poprawić?) Zdjęcie tylko jedno, pałacu w parku w Młochowie.
Podobno już w tym roku nie da rady jeździć "na krótko", bo synoptycy zapowiedzieli już koniec lata. Dlatego bardzo się ucieszyłem gdy otoworzyłem oczy i zobaczyłem słońce za oknem, a na zegarze godzinę pozwalającą na trzygodzinną wycieczkę. Szybko wyskoczyłem z łóżka i po niedługim czasie byłem już w siodełku. Ubrałem się przewidująco w letni zestaw ubraniowy, dodałem tylko rękawki i kurtkę trzepotkę. Przy początkowych czternastu stopniach było okej, ale w Dawidach zrobiło mi sie na tyle ciepło, że kurtkę i rękawki mogłem schować do kieszonki i jechać dalej na letniaka. Wybrałem swoją stałą trasę po trójkącie, z powrotem po przeciwprostokątnej Gassy-Warszawa. Gdy ja już wracałem, z przeciwka mijały mnie dziesiątki grupek kolarskich od dwóch, do dwunastu osób, czyli klasyczne ustawki szosowe. Zapewne wielu z nich przesiądzie się zimą na trenażery, a dziś wszyscy korzystaliśmy z łaskawości Pani Jesieni, która nas tak hojnie obdarzyła ciepełkiem.
O kolarskiej kawiarni na szlaku najpopularniejszej trasy na południe od Warszawy, czyli w Górze Kalwarii, pierwszy raz pisałem szesnastego lipca. Wtedy właśnie, jeszcze przed otwarciem, zaproszony przez właściciela obejrzałem wnętrze i zrobiłem kilka fotek. Od tamtego czasu kawiarnia zdążyła osiągnąć status kultowej, wystarczy spojrzeć na zdjęcie z otwarcia na stronie fejsbukowej. Mnie jakoś nie po drodze było, zresztą mniej jeżdżę w tym roku, a nawet jak byłem tam niedawno, to czasu nie miałem, by spróbować kawy, czy oferowanych słodkości na czele z tiramisu. W końcu dzisiaj wreszcie mogłem odwiedzić to miejsce, posiedzieć chwilkę, napić się kawy, odpocząć, popatrzeć na rowery, posłuchać rozmów - i było to bardzo przyjemne dwadzieścia minut. Zapomniałem z tego wszystkiego zrobić fotki zaparkowanych maszyn, wartych tyle, co dwadzieścia moich Bystrych Baranków i stojako-wieszaka rowerowego. Pierwszy raz widziałem to rozwiązanie, polegające na lekkim podniesieniu tylnego koła i zawieszaniu roweru za siodełko, gdy przednie koło pozostaje oparte o ziemię. Wystarczy kilka metrów poprzeczki opartej na dwóch nogach i tylko blokady nie ma o co zaczepić. Pewnie tak się to robi w profesjonalnym kolarstwie i w tej kawiarni, gdzie wszyscy się znają i każdy ma swój rower na oku. Kawa jest chyba rzeczywiście dobra, choć nie mogę być tu miarodajny, gdyż zamówiłem dużą americanę. Wiem tylko na pewno, że była lepsza od swej amerykańskiej odpowiedniczki. A ja po prostu chciałem mieć dużo w filiżance, a tego sie nie daje pogodzić ze smakiem i mocą. Następnym razem zamówię normalną, to będę wiedział jak smakuje.