Po wczorajszych emocjach dziś wziąłem rower, który ma sprawne hamulce. Wprawdzie nie jest mój, ale wiem, że właściciel złego słowa nie powie. A po drugie, dziś warunki na ulicach takie, że roweru nie zniszczyłem. [Piszę to na wypadek, gdyby właściciel tu zajrzał:)] O samej jeździe nie bardzo jest co pisać; wsiadłem, przejechałem kółeczko po ulicach Warszawy i tyle. Pogoda mroźna i słoneczna, jechało się dobrze, nikt mnie nie strąbił, ani nie chciał zabić, to o czym tu pisać?
Nie wiem co z hamulcem zrobić, chyba do serwisu trzeba będzie pojechać. Czas by się nauczyć samemu coś zrobić przy rowerze. Wiśta, wio! Łatwo powiedzieć.
Aby odpowiedzieć na przewrotnie i prowokacyjnie postawione pytanie tytułowe, musimy cofnąć się o 20 lat. W 1993 roku w wyniku wyborów wygranych przez SLD, na czele koalicyjnego rządu SLD-PSL, stanął Waldemar Pawlak. Jako premier podjął decyzję o promowaniu polskiego przemysłu motoryzacyjnego i zaczął jeździć Polonezem z FSO. Był to egzemplarz z silnikiem Rovera, 1.4 litra, wielopunktowy wtrysk, 103 KM. Poldki z tym sinikiem były bardzo szybkie i dobrze się zbierały, wiem, bo sam takiego miałem. Wiele razy dawałem "powąchać dymek" z rury wydechowej różnym "ścigantom" w ściągniętych z niemieckiego szrotu fur. Ale nie o tym miało być. Kiedyś premier Pawlak przyjechał do FSO z "gospodarską wizytą". W czasie gdy zwiedzał fabrykę i rozmawiał z dyrekcją, nasi kierowcy zapytali chłopaków z BOR-u, jak im się jeździ Polonezami? Odpowiedzieli krótko: ten samochód nie hamuje, on zwalnia:) I właśnie dziś odkryłem, że mój rower też nie hamuje, lecz zwalnia. Bardzo p o w o l i zwalnia. Aby zatrzymać rower trzeba wspomagać się przednim hamulcem i uważać, żeby przez kierownicę nie przelecieć. Naciskanie klamki powoduje jedynie coraz głośniejszy dźwięk tarcia klocka o obręcz i potrzeba z 15-20 metrów żeby stanąć. Nietrudno się domyślić, że jazda po ulicy przynosi mocne doznania. Miałem dziś pojechać na Kruczą, ale to tylko 3 km w jedną stronę, trochę mało, postanowiłem więc pojechać dookoła, żeby ślad ładniej wyglądał;)
No i chciałem sprawdzić patent z chlapaczem z butelki PET. Zrobiony jest na szybko i prowizorycznie, ale prowizorki są najtrwalsze, zobaczymy. W każdym razie wróciłem czysty i suchy.
Ostatnie pływanie w tym miesiącu, dla równego rachunku trzeba było przepłynąć ciut więcej. Ludzie na moim torze więcej stali, niż pływali, wiec miałem dobre warunki:) Styczeń zamknąłem wynikiem 10 kilometrów, jeśli w pozostałych miesiącach będzie podobnie, to noworoczne postanowienie zostanie zrealizowane. Ale to nie zależy tylko ode mnie, w wakacje będzie przerwa technologiczna, ja też pewno gdzieś wyjadę, tak więc trzeba robić dystans na zapas.
Zaczęło się fatalnie, a potem też lepiej nie było. Kawałek od tunelu przy Zachodnim a Kasprzaka ma ok. 800 metrów. Może na zdjęciu tego dobrze nie widać, ale jazda po tej przemielonej butami ścieżynce, to najgorszy odcinek moich zimowych podróży. Nie mogłem za żadne skarby utrzymać w miarę prostego toru jazdy, zahaczyłem nawet przy wymijaniu innego rowerzystę (przeprosiłem oczywiście), było ciężko, myślałem, że ta droga nie skończy się nigdy. Inni rowerzyści, w liczbie trzech, pomykali bez widocznego wysiłku i problemów, a ja walczyłem z grawitacją zamiast jechać. Masakra. Na Kasprzaka zjechałem na jezdnię i dalszą podróż odbyłem w kąpieli błotno - śniegowej. Do domu dojechałem kompletnie przemoczony, kurtka znów do prania, spodnie przemoczone, a i pod nimi mokro. Im szybciej jadę, tym bardziej zachlapany jestem z tyłu. Po co jest ten błotnik do k... nędzy?! Nie wie ktoś, co jest z nim nie tak? Dzisiejsze kółko: Elekcyjna-Górczewska-Powstańców Śląskich-Dźwigowa i przez Włochy do Al. Jerozolimskich.
Już wczoraj wiedziałem, że dziś pojadę rowerem, bo miałem dwie sprawy do załatwienia. Niestety miejsca, które musiałem odwiedzić są stosunkowo blisko od domu, choć leżą w przeciwnych kierunkach. Rozmyślałem którędy pojechać, by trasę wydłużyć i urozmaicić, wszak nie lubię wracać tą samą drogą, ale w końcu wyszło, jak wyszło. Stąd taki tytuł wpisu. Może samo ubieranie nie jest aż tak czasochłonne, ale biorąc pod uwagę wszystkie czynności "okołorowerowe" zajmuje to teraz, w zimie, dużo więcej czasu. Jazdę dzisiejszą w lwiej części zakwalifikowałem jako terenową, asfaltem przejechałem tylko Banacha od Żwirki do Grójeckiej. Całą resztę po drogach rowerowych, alejkach parkowych i chodnikach (niestety). Wybierałem jazdę po śniegu, a nie po śliskim i rozjeżdżonym błocie pośniegowym na ulicach.
Teraz już wiem, że wczorajsze nocne wycie syren mi się nie śniło...:) A swoją drogą ciekawe dlaczego opony nie spaliły? I na koniec pytanie. Ile zyskuje na wadze rower po powrocie z wycieczki...
Wczoraj postanowiłem coś wreszcie zrobić przy rowerze, bo wygląd łańcucha i całej reszty budził litość i trwogę.
Zdjąłem koło i przemyłem ropą ruchome części (wiem, benzyna lepsza, ale nie miałem), przy użyciu szczoteczki do zębów i pędzelka usunąłem sól i czarny syf, potem smar w sprayu, niezawodny WD-40 i po godzinie wszystko błyszczało. Dziś miałem więc bardzo dobry powód żeby nie wyjeżdżać na ulice, przecież szkoda mojej pracy i szkoda tak ładnie wyczyszczonego roweru, prawda? Jak już pisałem, jestem mistrzem w szukaniu wymówek... W końcu jednak znalazłem jakiś tam powód do wyjazdu, miał być króciutki, do Lidla przy Łopuszańskiej i z powrotem. W końcu jednak zdecydowałem, że zajrzę jeszcze do serwisu Samsunga przy Marynarskiej, gdzie na naprawę czeka od ponad dwóch tygodni laptop. Pojechałem troszkę dookoła przez Pole Mokotowskie, Boboli i Wołoską sprawdzając przy okazji stan nawierzchni dróg rowerowych. Cała droga oczywiście w śniegu, albo bardziej, albo mniej udeptanym, gdzieniegdzie zupełnie nieprzejezdnym - samo życie. Tego się zresztą spodziewałem, nie było zaskoczenia. Wykorzystywałem wszystkie "miękkie" przełożenia, podpierałem się nogami, przepychałem przez zasypane odcinki i najważniejsze, "gleby" nie zaliczyłem.:)
Na Marynarskiej doświadczyłem dodatkowo lekkiej wprawdzie, ale jednak kąpieli solankowej spod kół ciężarówki, tak więc dostałem pełen pakiet zimowych atrakcji. Na jezdniach ślisko i śnieżne, solone błoto, na DDR, śnieg, na chodnikach, piesi - jak żyć, panie premierze, jak żyć?! A na dodatek moja wczorajsza praca nad doprowadzeniem roweru do kultury poszła....!:) ]
Niezbyt mi się chce w taką pogodę jeździć na rowerze, trudniej się zmobilizować, trudniej znaleźć dobry powód do opuszczenia ciepłego mieszkania i wystawić się na mróz i śnieg. Wiem, człek ze mnie słaby i niegodnym pisać na portalu dla prawdziwych twardzieli (trenażerowych) ;) a i woda to nie ten żywioł, co tu dominuje, ale portalu dla "basenowców" nie znalazłem, więc... Dziś, jak można poznać po oryginalnym i tajemniczym tytule, przepłynąłem większy dystans niż standardowe 1500 metrów, aczkolwiek mniejszy niż ostatnie 2 kilometry. Pływało się dobrze, lekko, na torze początkowo dwie pluskające się panie, po kilku minutach została jedna. I tak było już do końca mojego pływania. Odpuściłem ostatnie 10 długości, bo znalazłem dobry pretekst by skończyć, dziś zacząłem o 8:04 więc robiło się późno a ja śniadania nie jadłem. Jestem mistrzem w znajdowaniu wymówek.;) PS. Wiecie, że po takim pływaniu jeszcze przez 15 - 20 minut po wyjściu z szatni, człowiek się poci? Ciało się ochładza pomimo, że było i w wodzie, i potem pod prysznicem.
Trzy miesiące temu kupiliśmy na Grouponie bilety do Cinema City. Wizytę w kinie odkładaliśmy z tygodnia na tydzień i z miesiąca na miesiąc, aż doczekaliśmy do końca terminu ważności i nie było już żadnych wymówek. Po starannym przeanalizowaniu repertuaru pod kątem zadowolenia dwóch dość odmiennych gustów filmowych, wybrałem film "Pokusa". Wiedziałem, że przygody agenta 007 nie wchodziły w grę absolutnie i nieodwołalnie.:) Nie będzie tu recenzji, boć to nie filmowy portal, tylko rowerowy, więc do ad remu. Pojechałem przez Pole Mokotowskie do Puławskiej, tam chciałem obejrzeć i zrobić fotkę budynkowi na Puławskiej 4. Tu według deklaracji ministra Siemoniaka ma powstać Centrum Żołnierza Weterana Misji Zagranicznych. Mnie to nie dotyczy, ale dotyczy mojego kolegi, który pomimo, że na misji był 40 lat temu, nadal czuje się komandosem w czerwonym berecie. Potem jadąc w dół Spacerową miałem chwilę strachu, bo 38km/h w dzisiejszych warunkach, to trochę dla mnie za dużo. A hamulca lepiej nie dotykać... No ale jakoś szczęśliwie dojechałem do Hyatta i dalej już spokojnie Gagarina do Czerskiej. Na tej znanej skądinąd uliczce odpadła mi osłonka od manetki i nieco się ukruszyła, to może być kolejny znak.
Za budynkiem po prawej Kościół Wniebowstąpienia Pańskiego (Ordynariat Ewangelickiego Duszpasterstwa Wojskowego)
Potem jadąc w dół Spacerową miałem chwilę strachu, bo 38km/h w dzisiejszych warunkach na jezdni, to trochę za dużo. A hamulca lepiej nie dotykać... No ale jakoś szczęśliwie dojechałem do Hyatta i dalej już spokojnie Gagarina do Czerskiej. Na tej znanej skądinąd uliczce odpadła mi osłonka od manetki i nieco się ukruszyła. To może być kolejny znak. Ale ja nie o tym... Dziś znów przeżyłem katusze zmarzniętych rąk. Nie wiem od czego jest to zależne, raz marzną, drugi raz przy podobnej temperaturze, nie marzną. W każdym razie po dojechaniu do Best Mall i wejściu do ciepłego wnętrza, przez pierwszych kilka minut ból był niesamowity. Myślę, że sprawiła to duża różnica temperatur. W końcu odebrałem bilety i pojechałem do domu. W drodze powrotnej ręce już mi nie zmarzły, ale generalnie chyba dziś za lekko się ubrałem. Temperatura nie sprzyjała przystankom i robieniu zdjęć, a w czasie jazdy trudno mi było się rozgrzać. No ale jakoś to przeżyłem, trzeba z większym namysłem dobierać zimą ubranie po prostu.
Od pierwszych metrów w wodzie poczułem, że mam dziś "dzień konia". Bez wysiłku pokonywałem kolejne długości basenu rozmyślając nad dystansem, jaki dziś mam pokonać. Z reguły co 10, lub co 20 długości robię 10 - 15 sekundową przerwę na sprawdzenie międzyczasów i przepłukanie zaparowanych okularków, przy okazji trochę odpoczywam. Ale nie dziś. Byłem w takim sztosie, że ani mi w głowie było robić przerwy i zatrzymania, a jedyne o czym myślałem, to ile mam przepłynąć ponad stały limit 1500 metrów. Początkowo miało to być 100 metrów, ale im dłużej płynąłem, tym lepiej się czułem. Zero zmęczenia, regularne ruchy ramion i nóg powodowały jakby trans i miałem wrażenie, że mógłbym tak do wieczora... Monotonię pokonywania kolejnych długości basenu przerwała w końcu pani trenerka dzieci, które przyszły na trening, czy naukę pływania. Poprosiła abym przeniósł się na tor obok i tam dokończyłem ostatnie 5 długości. Wprawdzie pałętał się tam jakiś chłopak, któremu basen sportowy pomylił się z brodzikiem albo jakuzzi, ale tylko dwa razy miałem z nim jakieś kolizyjne zdarzenie i musiałem go wyprzedzać. Przy wyprzedzaniu trzeba z natury rzeczy przyspieszyć aby nie pójść na "czołowe" z innym pływakiem i to mnie wybija z własnego rytmu i tempa, ale dziś nawet to mi zbytnio nie przeszkodziło. Szczególnie, że była to już końcówka. Wyszedłem z wody i dopiero wtedy spojrzałem na zegar, była 8:39 a to znaczyło, że w wodzie spędziłem 56 minut i w tym czasie pokonałem 80 długości basenu 25 metrowego. I co najważniejsze, naprawdę przy wychodzeniu z wody nie czułem wyczerpania, ani nawet jakiegoś większego zmęczenia. Odnoszę wrażenie, że mógłbym przepłynąć drugie tyle w ciągu następnej godziny. Pływanie takim rekreacyjnym tempem (szybsi są nawet "żabkarze", ja pływam kraulem) być może zbytnio nie wpływa na poprawę wydolności, nie wiem, ale lubię mieć złudzenie, że jednak jest to coś! :)
Dziś napiszę nie o jeździe rowerem, a o swoim osobistym doświadczeniu z Towarzystwem Ubezpieczeniowym "Uniqa". Historia bardzo podobna do tej Link4kontra połamany Julek i dlatego chcę ją opisać. Na szczęście ja nie jestem ofiarą wypadku, "ofiarą" jest mój samochód, ale sposób postępowania ubezpieczycieli jest identyczny. Czy wiecie drodzy czytelnicy, że dla towarzystwa ubezpieczeniowego wypłata odszkodowania to strata? Teraz więc już wiemy, dlaczego tak trudno uzyskać odszkodowanie. Moja sprawa wydawała się początkowo banalnie prosta. Z dachu budynku spadł na samochód nawis lodowo-śnieżny, powodując poważne uszkodzenie. Budynek ubezpieczony - nie ma problemu. Straż miejska, ani policja nie uznała tego zdarzenia za wymagające interwencji, odmówiono też przyjęcia zgłoszenia. Poradzono mi abym zrobił zdjęcia na miejscu zdarzenia i zgłosił ten fakt zarządcy budynku. Tak też zrobiłem. Zadzwoniłem do administratorki budynku, która odgrodziła taśmą zagrożony fragment chodnika, a następnego dnia od rana zacząłem załatwiać formalności. Zarządca budynku podał nazwę ubezpieczyciela i numer polisy, administratorka na formularzu zgłoszenia szkody potwierdziła zdarzenie, likwidator z Uniqi przyjął zgłoszenie i zrobił zdjęcia samochodu. Mnie pozostało czekać na wypłatę odszkodowania, by móc przystąpić do naprawy.Czekałem do 11 stycznia i tego dnia mailem otrzymałem ODMOWĘ !!! Oto fragmenty pisma: Argumentacja jest tak absurdalna, że nie warto jej komentować, ale cel towarzystwo ubezpieczeniowe osiągnęło? Oczywiście! Teraz to ja muszę przed sądem udowodnić WINĘ za zaistniały wypadek. Oczywiście uda się to bez problemu, ale dla "Uniqi" każdy miesiąc zwłoki w wypłacie, to czysty zysk. A znając terminy wyznaczania rozpraw w polskich sądach, potrwa to do końca roku przynajmniej. A przypomnę, że administratorka POTWIERDZIŁA zdarzenie...
...i ściągnęła firmę do zwalenia śniegu z dachu, bo jeszcze nawisy były
.
A rowerem dziś jeździłem po kosztorys naprawy samochodu do Auto Wimar w Al. Jerozolimskich, żeby wiedzieć jaka jest kwota roszczenia i trochę innych spraw załatwić. Pomimo mrozu dobrze się jechało, (pod warunkiem, że się nie hamuje ani nie skręca) i pod warunkiem, że nie jedziemy Al. Jerozolimskimi :) Twarz mi już przywykła do zimna i nie zakładam pod kask kominiarki, bo za gorąco.