Wreszcie pogoda dopisała w pełni i nic nie stanęło na przeszkodzie, by zrealizować zaległą, niezapisaną trasę. Głównie zależało mi na nowym fragmencie przez Kolonię Przypki i Przypki-Parcele, do Kolonii Grzędy. Droga doprowadziła mnie do "siódemki", którą z ulgą opuściłem na najbliższym skrzyżowaniu w Grzędach i przez Kotorydz dojechałem do cmentarza w Złotokłosie. Zachęcony zdobytymi kwadracikami, zerknąłem na mapę w telefonie i pokręciłem się nieco po uliczkach wsi Korzeniówka, by przez Chłopski Las dojechać z innej strony do Prac Dużych. Tym samym ominąłem dziś po raz pierwszy Prace Małe. Później już bez kombinowania do najdalej na południe położonego Łosia, skąd można było już zacząć powrót. Ponownie zahaczyłem o Żabieniec, a po dojechaniu do Konstancina, wybrałem drogę przez Kierszek i Józefosław do Puławskiej i do domu.
Wczorajsza niezapisana trasa nie dawała mi spokoju i chciałem jak najszybciej naprawić swój błąd i przejechać ją ponownie. W myśl zasady - "Co masz zrobić jutro, zrób dziś", już rano pojechałem do Nadarzyna, przy okazji wstępując do jedynego sklepu, gdzie można zamówić część do naprawy specjalnego kranu, od pewnego określonego producenta. Kiedy już mi się to udało, przed wyruszeniem w dalszą drogę zerknąłem przypadkiem na licznik i ze zdziwieniem zauważyłem, że ma zaledwie 20% naładowania. To stanowczo za mało jak na zaplanowaną trasę i nie zostało mi nic innego jak zawrócić. Czyli do trzech razy sztuka i pojechać muszę raz jeszcze.
Kolejny późny wyjazd i znowu ten sam, południowy, kierunek. Z mojego domu to najkrótsza droga do wydostania się z miasta i dopóki mi się nie znudzi będę tamtędy jeździł. Tym razem z Nadarzyna pojechałem przez Młochów do Tarczyna, ale już do Łosia nie dojeżdżałem, tylko wcześniej zacząłem powrót. Dzień teraz krótki i tak błyskawicznie robi się ciemno, że dla odmiany chciałem wrócić po widnemu, co mi się udało. A co do tytułowego rekordu, chodzi oczywiście o roczny przebieg kilometrów. Dzisiejszą jazdą o 49 km poprawiłem swój najlepszy rezultat z ubiegłego roku. I to nie jest moje ostatnie słowo! :)
Pojechałem do sklepu harcerskiego na Ursynowie, a po zakupieniu dla naszej druhenki brakującego elementu munduru, zawiozłem córce do pracy. Nie bardzo miałem pomysł na jazdę, stąd kilometrów niewiele, za to kilkanaście kwadracików do kolekcji zebrałem.
Listopad, a pogoda prawie wiosenna i nawet jednego rowerzystę w krótkich spodenkach widziałem. Ja aż tak odważny nie byłem, ale spodnie i rękawiczki zmieniłem na cieńsze i zrezygnowałem z podkoszulki termicznej. Co do trasy, to znowu przejechałem odcinek Puszczy z Truskawia do Mariewa, gdzie tym razem nie było fajnie. Niedawny śnieg i zapewne wcześniejsze deszcze, uczyniły drogę błotnistą z mini kałużami w każdym dołku. A że jest mocno wyboista, to było ich setki. Jakoś nie pomyślałem wcześniej. Dalej już były asfalty i dopiero jak zachciało mi się sprawdzić przejazd do niebieskiego mostu, znowu wpakowałem się w błoto, o bardzo zróżnicowanej konsystencji; od rzadkiej warstwy naniesionej na asfalt przez ciężarówki, do mięsistej gliny wymieszanej przez koła. Wprawdzie nie było tego zbyt wiele, ale zniechęciło mnie do jazdy w kierunku Nowego Dworu i przy wale przeciwpowodziowym zawróciłem do Czosnowa. Stamtąd do Łomianek i przez Lasek Młociński wzdłuż Wisły do Mostu Gdańskiego do domu, tym razem nad Wisłą. Dopiero na miejscu zobaczyłem, jak wygląda mój rower, wtedy usiadłem i zapłakałem. A później, próbując doczyścić go z błota obiecałem sobie, że dziesięć razy się zastanowię zanim zjadę z asfaltu. Basta!
Wyjazd bez skrystalizowanego planu i po drodze często sprawdzałem na telefonie, gdzie są jakieś nowe kwadraciki do zdobycia. Pokręciłem się po leśnych bezdrożach nad Zalewem w Komorowie, spenetrowałem teren nieczynnego sanatorium w dawnym pałacyku przy ulicy, a jakże, Sanatoryjnej i na koniec, drogi w Lesie Sękocińskim. Ponieważ wtedy właśnie zaczęło kropić, więcej już nie szukałem, tylko szybko serisówką wzdłuż S8 wróciłem do domu. Pomimo deszczu, z wiatrem w plecy jechało się całkiem przyjemnie i przez godzinę nie zdążyłem przemoknąć, ani zmarznąć.
Czekałem cały ranek i przedpołudnie aż przestanie kropić i mżyć na zmianę i gdy wyjechałem, czasu na jazdę nie miałem już zbyt wiele. Pojechałem więc pozbierać trochę squadrathinos, krążąc po uliczkach Komorowa, Michałowic, Reguł i innych pobliskich miejscowości.
A u mnie na Ochocie dziś pierwszy dzień apokalipsy komunikacyjnej. Ulica Bitwy Warszawskiej została zwężona do jednego pasa i to już na całym odcinku, od Grójeckiej do Ronda Zesłańców Syberyjskich. Zagrodzono i zablokowano również ulicę Białobrzeską na skrzyżowaniu z Bitwy i już dziś, w sobotę, tworzył się potężny korek. Co będzie w tygodniu, nawet nie chcę myśleć.
Wczoraj nie chciało mi się ruszyć tyłka, więc wieczorem, aby się zmobilizować i zaktywizować, narysowałem sobie trasę pod nowe kwadraty. Początek zaplanowałem w Radziwiłłowie, a koniec w Żyrardowie, czyli z grubsza taka litera U. Wystartowałem ze stacji Warszawa Ochota, dzięki czemu uniknąłem noszenia roweru po kilkudziesięciu schodach na Zachodnim i o 9:20 rozpocząłem podróż. Początek zapowiadał się nieźle, ale szybko specyfika kwadratów dała znać i polna droga zrobiła się piaszczysta, każąc zsiadać z roweru i zasuwać z buta. Tym razem spacer z rowerem zajął więcej czasu niż dotychczas, a i reszta trasy często prowadziła przez lasy i inne trudne tereny. Prędkość przelotowa ucierpiała na tym okrutnie, ale na szczęście miałem zapas czasowy, a na dodatek końcówka była już po dobrych asfaltach. Na stację wpadłem dwadzieścia minut przed odjazdem i miałem czas, aż powróci mi krążenie w dłoniach i będę mógł poklikać w telefon kupując bilet. Zanim dojechałem do Warszawy było już mi całkiem ciepło i droga z dworca tego nie posuła.
Max square: 56x56
Max cluster: 3580 (+49)
Total tiles: 6550 (+27) PS. Małych kwadracików, zwanych squadrathinos, zdobyłem aż 317. To te nowe, inne, drogi.
Znów wybrałem się nad stawy w Michałowicach, żeby przejechać się dwa kilometry wzdłuż rzeczki Raszynki. Tym razem jednak skręciłem w stronę Michałowic, a że zaciekawiła mnie droga dla rowerów, którą jeszcze nie jechałem, skręciłem w nią i dojechałem do osiedla. Krążąc po uliczkach natknąłem się na uczestników Pruszkowskiego Biegu Ulicznego i postanowiłem przejechać kawałek ich trasą. Zaprowadziło mnie to do Parku Potulickich i tereny zupełnie mi dotąd nieznane. W centrum Pruszkowa rozstałem się z biegaczami i wróciłem do Pęcic, a tam już stałą trasą do Sękocina, Laszczek i powrót przez Dawidy. Tytuł wpisy nieco przewrotny, co ilustrują zdjęcia.
I nie jest to ta seta, o której śpiewał Wiesław Gołas w nieoficjalnym hymnie pijackim "W Polskę idziemy". Wreszcie udało się zgrać kilka niezbędnych czynników to znaczy: czas, chęci, pogoda i stosowne do niej ubranie. Wyjeżdżając nie wiedziałem jeszcze co zrobię i nie nastawiałem się na długi dystans. Dlatego też, korzystając z szerokich opon, wybrałem terenową drogę z Truskawia do Mariewa, którą na co dzień omijam. Wolę dłuższą drogę asfaltem przez Koczargi i Borzęcin. Z kolei przed Lesznem i w Lesznie dwa razy skręcałem w polne drogi po kwadraciki, z myślą, że stamtąd już skieruję się do domu. Ale jakoś udało się odgonić te niegodne myśli i wybrałem drogę wojewódzką 579, skąd po ośmiu kilometrach skręciłem w cichą, leśną drogę na Wiersze, żeby przez Czosnów i Łomianki wrócić do Warszawy. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, złamałem barierę stu kilometrów, a pierwszy raz założona kurtka zimowa, wcale nie okazała się zbyt ciepła. Tak samo zresztą jak i rękawiczki.
Na zakończenie wyborczy akcent z za Wielkiej Wody.