Postanowiłem odwiedzić kolarską kawiarnię, ale że z domu wyjechałem późno, a do Góry Kalwarii jechałem przez Tarczyn, to na miejscu nie miałem nawet czasu posiedzieć i wypić kawy. Uzupełniłem tylko bidon wodą, cyknąłem kilka fotek, na dowód, że byłem i ruszyłem żwawo wzdłuż Wisły do domu. W Wilanowie, gdy pomykałem ulicą Wiertniczą, jadący za mną szeryf z ciężarówki należącej do Zakładu Oczyszczania Miasta, postanowił w osobliwy sposób dać wyraz swojemu oburzeniu. Jechał za mną z włączonym na stałe klaksonem myśląc zapewne, że się przestraszę i zjadę na chodnik. Gdyby trafił na słabszego psychicznie rowerzystę zapewne tak by się stało. Ja jednak zjechałem tylko bliżej środka pasa, by nawet nie pomyślał o wyprzedzaniu moim pasem i tak sobie jechaliśmy chyba przez cztery skrzyżowania. Od czasu do czasu pozdrawiałem go międzynarodowym znakiem pokoju, do czego, jak wiadomo, służy środkowy palec. Wyprzedził mnie dopiero przed TVN na Augustówce i stanął na światłach. Muszę przyznać, że gdy go omijałem, czułem się niepewnie, bo nagle otwarte drzwi ciężarówki mogły by mi przefasonować twarz. Na szczęście szofer był tylko chamem, nie bandytą. Za skrzyżowaniem już za mną nie jechał, skręcił w prawo. a ja po krótkiej chwili też mogłem wjechać na drogę rowerową. Ulicę Gagarina podjechałem też po ddr, ale tylko do Belwederskiej. dalej zmuszony byłem jechać po jedynym pasie jezdni, ale tu kierowcom nie przeszkadzałem. Ulica Spacerowa nadal jest jakby w budowie, na Goworka stoi długi korek do Puławskiej, więc jeżdżą tamtędy tylko ci, którzy naprawdę muszą.
Przynajmniej raz w roku staram się objechać dookoła całą Puszczę Kampinoską, a od kiedy przy wale wiślanym jest asfalt, czyli Gassy Północy, muszę obowiązkowo zaliczyć i ten fragmentu. Tour de Kampinos daje gwarancję przyzwoitego dystansu po dobrych asfaltach i w przeważającej większości z niedużym ruchem. Dziś pogoda idealna na taką dłuższą wyprawę, więc kiedy odgłos spalinowych kosiarek pod oknem nie dawał szans na spanie, ogarnąłem się szybciutko i pojechałem. Jechało się na tyle dobrze, że nadłożyłem nieco kilometrów w stosunku do zaplanowanego dystansu i pobiłem swój życiowy rekord, o czym nie omieszkał mnie poinformować Garmin. Przerwę zrobiłem jedną, na sto trzydziestym kilometrze pod sklepem w Wojcieszynie. Zjadłem dwa pączki i popiłem kolą, a Oshee przelałem do bidonów. W czasie jazdy wystarczył mi jeden żel z Biedry i 0,7 izotonika, co jest zaprzeczeniem idei racjonalnego odżywiania w czasie jazdy. Tak właściwie to nawet nie musiałem i zrobiłem to raczej z rozsądku.
Aha. I na Gassach nie zauważyłem w tym roku kota. Nie wiem, czy to moje zagapienie, czy zniknął. Zainteresowanych odsyłam do
wpisu z zeszłego roku.
Plan na dziś był nieco inny, ale zbyt długo zamarudziłem w Łomiankach zbierając kwadraciki i musiałem skrócić trasę. Najpierw jednak w lesie na Młocinach musiałem pokonać teren budowy Gazociągu Warszawskiego.
Dziś prognoza pogody zapowiadała burzę po południu i żeby zdążyć przed, wyjechałem nieco wcześniej. Poranek dość rześki, co było miłą odmianą od codziennych upałów i jazda zapowiadała się bardzo przyjemnie. Obrałem ponownie kierunek zachodni, ale tym rqazem zamierzałem dojechać do Żelazowej Woli, co dawało w obie strony powyżej stu kiloemtrów. Zamiar zrealizowałem z naddatkiem, bo postanowiłem jeszcze odwiedzieć kościół w Brochowie, skoro już byłem tak blisko. Wracałem drogą wojewódzką 580 przez Kampinos, Leszno i Zaborów. Tam zrobiłem dłuższy postój na jagodzianki i coś do picia i dopiero siedząc pod krzyżem zauważyłem kran z wodą stojący obok. Nie wiem jak to możliwe, ale pzez tyle lat go nie widziałem. Przy okazji zaliczyłem jakieś puste kwadraciki w Zaborowie, a potem już bezpośrednio do domu.
Padać i grzmieć zaczęło dobre pół godziny po powrocie.
PS. Zdjęcie kościoła od strony stawu zrobione dziewięć lat temu i dziś. Bardzo zarosło wszystko i woda też nie taka. Historyczne kadry zostają na pamiątkę na serwerze
https://photo.bikestats.eu/photos/stock/brochowie
Rano umówiłem się na strzyżenie, a do tego książka mi przyszła i musiałem ją odebrać z Bonito na Prostej. Do księgarni pojechałem rowerem, ale musiałem wrócić do domu zostawić plecak i dopiero zacząć prawdziwą jazdę. Wybrałem kierunek z grubsza południowy, żeby tym razem nie wracać - tak jak wczoraj - pod wiatr. W Ruścu zerknąłem na mapę w telefonie i nie mogłem się powstrzymać od małego - takiego na cztery kwadraciki - skoku w bok. Do Tarczyna w zasadzie pojechałem z ciekawości, czy działa fontanna, skoro wczoraj wszystkie były suche. Ale ta tryskała wodą i mogłem się ochłodzić i zmoczyć czapeczkę. A w Piasecznie uzupełniłem u córki w pracy bidony wodą z dystrybutora i już bez przystanków dojechałem do domu. Jechało się dobrze i przyjemnie i najwcześniej ze wszystkich lat pękło sześć tysięcy kilometrów. Brawo ja! :)
...i choć wiedziałem, że trzeba będzie za to zapłacić, na razie cieszyłem się jazdą i pęczniałem z dumy. Pierwszy postój w Kampinosie na uzupełnienie bidonów i schłodzenie się pod zimną wodą z pompy głębinowej.
Nie chciało mi się wczoraj ślęczeć nad mapą i planować nowej trasy, więc pojechałem sobie przez zachodnie wioski i Leszno do Kampinosu, a stamtąd do Nowego Dworu. Tam zupełnie nieoczekiwanie spotkałem najlepszego kumpla z przed lat i wstąpiłem do niego na wspominki o starych Polakach. Długo nie mogłem się rozsiadać, bo mam stamtąd prawie czterdzieści kilometrów do domu, więc pożegnaliśmy się, umawiając jak zwykle na dłuższą posiadówkę. Od lat telefonicznie się umawiamy, ale jeszcze nam się nie udało tak dłużej i konkretniej pogadać. Ponieważ nie mam za bardzo o czym pisać, to choć zdjęcia powstawiam.
Zadałem sobie trud i sprawdziłem, że dziesięć lat temu jeździłem do Mińska po gminy. Pomimo upływu czasu pamiętałem jak bardzo nie leżała mi ta droga i nadal mi się nie podoba. To dawna droga międzynarodowa, "dwójka", do Terespola i dalej na wschód. Teraz spora część ruchu poszła ekspresówką S2, ale nadal jest tam zbyt wiele samochodów, by móc nazwać jazdę przyjemną. A już wjazd do Warszawy Traktem Brzeskim, Czecha i Płowiecką jest naprawdę masakryczny. Na pewno prędko tam nie wrócę. O pchaniu roweru po piachu już nawet nie wspominam. To jest wpisane w koszta zbierania kwadratów. :)
Max square: 53x53 Max cluster: 3251 (+11) All cluster: 3394 (+11) Total tiles: 6250 (+5)
Po przerwie od roweru spowodowanej krótkim wyjazdem do Piaseczna by zaopiekować się inwentarzem żywym, dziś pojechałem po kwadraty. Trasa bardzo interesująca, nieco kombinowana, bo i prom, i pociąg się trafił, no i najważniejsze - kilometrów też wpadło sporo. Minusy były dwa: trzeba było aż trzydzieści pięć kilometrów jechać wojewódzką "pięćdziesiątką", i drugi - zbyt wiele kilometrów po szutrach i piaszczystych drogach leśnych. Teraz, gdy jeżdżę na oponach szosowych, każdy kamyk wydaje mi się być potencjalnym sprawcą rozcięcia opony i poważnych kłopotów. To jest jazda z duszą na ramieniu, a do tego piaszczyste i pyliste drogi polne i leśne wymagają dużej uwagi i większego wysiłku. Dobrze chociaż, że nie musiałem prowadzić roweru. Udało się też zrealizować jeszcze jedno zamierzenie, czyli wizytę w Górze Kawiarni. Dojechałem z wystarczającym zapasem czasowym i spokojnie mogłem wypić kawę, zanim wsiadłem do pociągu. Aha! Pozytywem była też zablokowana 50 po wypadku, bo nic mnie nie wyprzedzało. Co widać na moście. :)
Wirtualny znajomy ze Stravy umieścił zdjęcia z kozacko urządzonej kawiarni kolarskiej w Coniewie. To kawałek za Górą Kalwarią i kilka już razy przejeżdżałem tamtędy, ale wtedy nic takiego jeszcze nie było. Postanowiłem więc dziś obejrzeć to cudo, napić się kawy, zjeść coś dobrego i przez Gassy wrócić do domu. Miejsce nie jest zbyt dobrze oznakowane i widoczne i gdybym nie wiedział dokładnie, w którym jest miejscu pewnie bym przejechał i nie zauważył. Kawiarnia umieszczona jest w starej drewnianej chałupie, stojącej na terenie typowego wiejskiego obejścia. Jedyne co ją odróżnia, to wlata ze stołami i leżakami i dodatkowe leżaki rozstawione na trawie pomiędzy drzewami. Kiedy tak się rozglądałem szukając kawiarni, wyszedł do mnie właściciel i zaprosił na jutro, gdyż kawiarnia czynna jest tylko w soboty i niedziele. Tym sposobem kawy się nie napiłem, za to w Czersku zafundowałem sobie w sklepie jagodziankę i Oshee i też mi do domu wystarczyło.