Wczoraj zobaczyłem informację o wodzie przelewającej się przez przystań w Gassach i chciałem to zobaczyć i uwiecznić, tak jak w zeszłym roku w maju. Niestety dziś już woda opadła i zostały tylko śmiecie.
Ponieważ bez bólu mogę już wsiąść i zsiąść z roweru pomyślałem sobie, że zobaczę co nowego w Gassach. Nie byłem tam już miesiąc, a poza tym prom przestał kursować i chciałem zobaczyć stan wody na Wiśle. Ale początkowo zrobiłem sobie próbny przejazd przez miasto i nad Wisłę zjeżdżałem ddr, obok miejsca późniejszej o kilka godzin katastrofy autobusu. Widać ją w lewym dolnym rogu.
Później przejazd na południe bulwarami wiślanymi i skok przez Most Łazienkowski na drugą stronę, bo tą stroną jechałem już w ubiegłym tygodniu, więc trochę zmian jest potrzebne. Tak samo pomyślałem po powrocie na lewą stronę i zamiast dojechać do Czerniakowskiej, pojechałem po szutrowej nawierzchni wału wiślanego do EC Siekierki, a potem już normalną ddr do piaskarni. A na koniec odcinek po singlu, taki naprawdę terenowy.
W Gassach widać, że wody jest naprawdę dużo, rzeka niesie drzewa i gałęzie, a to dla liny promowej jest bardzo niebezpieczne. Dlatego prom przy wysokiej wodzie nie pływa. A tylko w ciągu ostatniej doby przybyło 94 cm w Warszawie. Fala kulminacyjna jest dopiero w Zawichoście, do nas przyjdzie za kilka dni.
W Gassach zmieniłem wreszcie kierunek jazdy i zrobiło się lżej. Udało się poprawić średnią prędkość o 2 km/h, ale nadal jest słabiutkie. U córki spędziłem pracowitą godzinę z hakiem i w końcu najkrótszą drogą wróciłem do domu. Niby nic już wreszcie nie boli, ale forma słabiutka.
Przerwę w jeżdżeniu wymusiły nie tylko deszcze, ale coś znacznie poważniejszego. Podczas stawiania na ziemię miski z wodą, coś mi "pyknęło" w dolnej częsci kregosłupa i zostałem czasowym inwalidą. To znaczy z trudem przychodzą mi wszelkie zmiany pozycji, no i rzecz jasna o schylaniu nie ma mowy. Niemniej jak się już rozruszam, rozchodzę, to funkcjonuję prawie normalnie. Na rowerze pozycja jest niestety statyczna i o ile w jeździe to nie przeszkadza, to już przy zatrzymaniu, zejściu, wejściu na rower, ruszaniu, są poważne problemy. Nawet nogi nad siodełkiem nie mogłem przełożyć. Masakra. PS. Dystans z dwóch wyjazdów. Najpierw do paczkomatu pojechałem i te pięć kilometrów nie zrobiło na mnie wrażenia. Kolejne siedemdziesiąt - już niestety tak.
Wyjechałem pełen obaw, bo burza na rowerze w odkrytym terenie, to nic przyjemnego. Wprawdzie to nie karbon i piorunów aż tak bardzo nie przyciaga, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Zamiast więc zrobić solidny dystans, kręciłem się jak pies wokół własnego ogona, bez śladu pomysłu, chęci i motywacji. Tytułowa burza złapała mnie w okolicach Kępy Potockiej, ale szczęśliwie przeczekałem pod estakadą Trasy Toruńskiej, potem kolejny deszcz przeczekany w piwiarni w Parku Kaskada, a potem, gdy już wyszło słońce, to tylko pro forma te parę kilometrów po mieście dokręciłem. Zresztą zrobiło się tak gorąco, słońce prazyło niesamowicie, duchota się nasilała i kolejna ulewa wisiała cały czas w powietrzu. Na szczęście jak lunęło, byłem już w domu.
Pojechałem kupić trawę. :) Gorąco! PS. Garmin chyba nie ma funkcji cofnięcia, gdy niechcący naciśniemy stop. Trzeba albo zapisać jazdę, albo odrzucić. Dlatego dzisiaj mam dwie jazdy na Stravie. Bez zdjęć.
Wprawdzie nie musiałem, ale każdy pretekst do jazdy na rowerze jest dobry. Giant ma że trzydzieści lat, z których przestał dwadzieścia osiem,a przejechał góra tysiąc kilometrów. Nie był nigdy w serwisie, wszystko oryginalne, a przerzutki i łańcuch pracują bez zarzutu. Do tego sztywny widelec, więc o amorki nie trzeba się martwić, tylko blat za mały i z tyłu tylko siedem koronek. Nawet na najmniejszej nie da się pogonić szybciej, szczególnie z moją nogą. :) Pomimo wieczoowej pory, było gorąco.
Przejechałem się na innym rowerze i w innym miejscu, a dystans zmierzyłem Garminem, którego przezornie zabrałem z domu. Wpis dodany z telefonu. Mapka jest na Stravie.