Tytuł mówi praktycznie wszystko. Kierunek jazdy wybrałem biorąc pod uwagę wiatr, który początkowo miał m i przeszkadzać, a potem pomagać. Tylko że jakoś tego nie zauważyłem. Na dodatek w Grodzisku wybrałem złą drogę, więc gdy znalazłem się w Milanówku, opuściłem ją na pierwszym lepszym skrzyżowaniu. Chcąc dojechać do Nadarzyna trasą alternatywną, musiałem na każdym skrzyżowaniu sprawdzać dalszy kierunek, a z Żółwina do Starej Wsi jechać drogą gruntową. Plułem sobie w brodę, że nie powtórzyłem wariantu na Siestrzeń, ale nie pamiętałem, że tak nas w Grodzisku i dalej na tej trasie nie lubią. Nastawiali znaków zakazu jazdy rowerem, a tam gdzie mnie nie chcą - to się nie narzucam. Nic dziwnego, że nie skorzystałem z zachodniego wiatru by pojechać szybciej. Ale nie narzekam. Pogoda była wreszcie słoneczna, rękawiczki z Chin dobrze ochroniły moje dłonie przed przemarznięciem, w kurtce softshell było ciepło, ale nie gorąco, nigdzie się nie spieszyłem i bez stresu kolejną setkę wyrzeźbiłem.
Nie potrafię powiedzieć dlaczego zupełnie przestałem odwiedzać mój basen na Rokosowskiej. A przecież jeszcze trzy lata temu odwiedzałem go co najmniej dwa razy w tygodniu i wytrwale, bez znudzenia, pokonywałem kolejne długości basenu. Dziś w wodzie wyszła na jaw smutna prawda o mojej technice i pływackiej kondycji. Nie mogłem złapać rytmu i co kilka długości zatrzymywałem się na złapanie oddechu, choć wcale szybko nie pływam. Myślałem nawet - o zgrozo! - o przeniesieniu się do jakuzzi, by tam wykorzystać resztę czasu basenowego. Na szczęście okazało się, że im dłużej pływam, tym lepiej mi to wychodzi. Ostatnie dziesięć długości były paradoksalnie i najszybsze i najmniej męczące. Trzeba by podjąć jakieś publiczne zobowiązanie - co niniejszym czynię - do przepłynięcia co najmniej JEDNEGO KILOMETRA w tygodniu. Wiem, że to mało, ale jakoś ten początek trzeba zrobić. Tym bardziej, że pustki takie, że aż żal nie przychodzić.
Wydawało mi się, że w tygodniowej prognozie pogody czwartek miał być już deszczowy. Ale gdy wieczorem chciałem potwierdzić to na pogodowej aplikacji, to okazało się, że to nieprawda. Na dodatek wiatr miał być najpierw południowy, a około południa miał się zmienić na północny. Trzeba to było jakoś wykorzystać. Wymyśliłem więc trasę do Nasielska i powrót przez Nowy Dwór Mazowiecki. Początek jazdy był całkiem niezły, wprawdzie dzień ponury, bez słońca i z lekką mgłą, ale to listopad przecież. Nie ma co wymagać. Ale po przejechaniu zapory w Dębem, mgła zamiast rzednąć zagęściła się tak, że samochody jadące z przeciwka najpierw słyszałem, a potem dopiero widziałem ich światła. Na dodatek wilgoć osadzała się na okularach i musiałem co kilka minut zatrzymywać się i je wycierać. Potem wpadłem na pomysł, by jechać trzymając chusteczkę w ręku i przecierając w czasie jazdy od zewnątrz. To zdecydowanie podnosi komfort jazdy, gdy widzi się dalej niż na kilkanaście metrów.
A mgła była taka, że wilgoć skraplała się na kasku i kapała na okulary.
Oczywiście stówa , bo to miałem na myśli tytułując notkę. Pogoda dopisuje, chęci też, a porannym problemem był tylko wybór trasy. Biorąc pod uwagę kierunek wiatru wybrałem kierunek południowo - zachodni, czyli centralny wmordewind na początek, aby potem było już tylko lepiej. Poranny chłodek szybko przedostał się przez cieniutki materiał mojej wiatróweczki, letnia koszulka kolarska też nie stawiła mu oporu - i poczułem, że jest zimno. Nie aż tak, by szczękać zębami, ale do komfortu termicznego było daleko. Ponieważ jednak zimny wychów jest zdrowy wolę to, niż pot na plecach. A jeszcze bardziej nie lubię uczucia, gdy strużka potu cieknie mi po mostku i zatrzymuje się na spoconym brzuchu. Oczywiście latem, w upał, nie można tego uniknąć i wtedy przyjmuję to ze spokojem, jako dopust Boży, ale z jakiej racji mam to znosić teraz? A co do samej jazdy, to skorzystałem z dobrej rady Księgowego, który sensownie stwierdził, że pod wiatr jedzie się tak samo, tylko nie należy patrzeć na licznik. Dopiero na koniec widać po średniej prędkości, że nie jest łatwo.
W sobotę deszcz mi pokrzyżował szyki i nie zrobiłem trasy do Góry Kalwarii, z powrotną drogą po drugiej stronie Wisły. Dlatego dziś postanowiłem to nadrobić i korzystając z pięknej słonecznej pogody machnąć tę zaległą stówę. W drodze do Gassów dogonił, a następnie zagadał do mnie, facet na rowerze szosowym. Przejechaliśmy razem kilkadziesiąt metrów rozmawiając o trasie i wietrze, co nam w twarz wieje jak wściekły - a potem kolega pożegnał się. nacisnął i odjechał.
Dlaczego o tym piszę?
Szoszoni to specyficzna grupa wśród rowerzystów, prawdziwa elita, w kolorowych, profesjonalnych strojach kolarskich, jeżdżąca na kolarzówkach za kilka, kilkanaście tysięcy złotych. Nawijają te swoje kilometry na segmentach, jeżdżą w tlenie, czy nie w tlenie, pilnują kadencji, tętna i dziesiątek innych rzeczy, o których my - zwykli rowerzyści - nie mamy bladego pojęcia. Nigdy nie odpowiadają na pozdrowienia, sami rzecz jasna też nikogo nie zauważają, a już najmniej takich trzepaków jak ja. No, a dziś zdarzył się cud.
A jeśli chodzi o sama jazdę, to przez 49 kilometrów pod wiatr, miałem średnią 17 km/h. Dopiero po drugiej stronie Wisły zaczęło się lepiej jechać, ale i tak uszarpałem się okrutnie. Dobrze, że krótki rękaw założyłem pod wiatrówkę, to się przynajmniej nie spociłem.
Pojechałem do Piaseczna i przydałem się do pomocy przy składaniu szafki. Wracać miałem ta samą drogą "po gumce", ale jechało się tak dobrze, że skręciłem na Ursynów, potem na Śródmieście, a jeszcze później dojechałem aż na Wolę i dopiero wróciłem do domu. Dobrze sie wieczorem jeździ, ale niestety sygnalizacja świetlna nie pozwala się jakoś rozwinąć szybkościowo. Wróciłem do krótkiego rękawa pod wiatrówką, a w sumie to i w krótkich spodniach też bym nie zmarzł.