W planach na dziś był tzw. "Duży Kampinos", połączony z wizytą w sklepie w Secyminie i degustacją, cieszących się zasłużoną sławą ciastko - bułek z nadzieniem kremowo - owocowym. Obudziłem się, a właściwie obudziła mnie Tosia, już za piętnaście siódma i czasu miałem aż nadto na realizację swojego zamierzenia. Co więc poszło nie tak? No to po kolei. Gdy już wróciłem ze spaceru z psem, zjadłem śniadanie i wykonałem wszystkie inne poranne czynności, zamiast przebierać się w rowerowe ciuchy położyłem się z książką na kanapie i...usnąłem. Obudziłem się dopiero gdy żona zaczęła krzątać się po domu i wtedy zdecydowałem, że trzeba jechać choć na "Pół Kampinos". Wszystko szło zgodnie z planem do czasu, gdy zaczął padać deszcz. Nie był to jednak zwykły deszcz, a ściana deszczu z tak porywistym wiatrem, że krople na ziemię spadały niemal poziomo. Na szczęście kulminację tego zjawiska obserwowałem już spod daszku sklepu "U Zwierzaka" w Umiastowie. Widziałem też niestety, wracającą już kilkunastoosobową kolarską "ustawkę" pedałującą w strugach deszczu. Piszę niestety, bo oni nic sobie z tego nie robili, a dla mnie jazda w takich warunkach to jakiś kosmos jest. Deszcz, jak nagle przyszedł, tak nagle się skończył i mogłem jechać dalej, ale moje morale zostało mocno nadwyrężone i zarządziłem odwrót. Oczywiście znalazłem mnóstwo wygodnych i racjonalnych argumentów aby zawrócić, z których poczesnym, był strach przed powtórnym uderzeniem nawałnicy gdy będę w szczerym polu. Do tego doszły brak błotników, mokre spodenki, troska o rower i ubranie... Jak się nie chce jechać, to ta miękka buła we mnie, ten leń, zawsze podpowie argumenty. Na "nie" jest dużo łatwiej je znaleźć, niż na "tak". No i tym sposobem sobotę rowerowo przegwizdałem. A miało być tak pięknie...
Po obiedzie wybrałem się do Piaseczna, tym razem do drugiej córki, nakarmić i oporządzić kota. Frunąłem z wiatrem ponad 30 km/h i wcale się nie przejmowałem co będzie w drodze powrotnej. I dobrze, bo okazało się, że wracałem osłonięty wałem wiślanym od podmuchów, a w mieście domy mnie chroniły i wcale nie było źle jechać. Rzecz jasna powrót z Piaseczna musiał być przez Gassy i tym razem postanowiłem zjechać na przystań. Chciałem zmoczyć chustkę pod kaskiem i zrobić zdjęcie Wiśle i promowi. Gdy prom dobił do brzegu schodzący z niego
rowerzysta, podszedł i zapytał, czy to ja. Okazało się, że czyta moje wypociny na Bikestats, a sam jest na tym portalu od 2007 roku. Teraz już przestał opisywać swoje wycieczki, ale nadal wpisuje kilometry dla statystyk. Pojechaliśmy kawałek razem omawiając wspólnych wirtualnych znajomych z BS, ale potem Tomek musiał się zatrzymać i porozmawiać przez telefon, a ja dalej już sam pomknąłem. Wieczorkiem już nie było tak gorąco i jechało się bardzo przyjemnie, lekko i łatwo.
Padało w Warszawie od rana kilkanaście razy i z różną intensywnością. Na rower szans nie było, a że czas nadszedł na zamianę łańcucha, postanowiłem wymienić też kółka od tylnej przerzutki. Już dawno Kamil w Nieporęcie doradzał mi ich wymianę. Pojechałem do Deca, ale tam nie mają takich drobiazgów i w powrotnej drodze wstąpiłem do Airbika na Bitwy Warszawskiej. Kupiłem, wróciłem do domu, wymieniłem kółka, zamieniłem łańcuch, drugi wrzuciłem do benzyny, niech się wymoczy, aż przyjdzie jego pora. Teraz czekam w nerwach na mecz.
Edit: Uzupełnienie straconego wpisu z czwartku. Tytuł nie sugeruje bynajmniej deszczu, bo i skąd by się wziął, ale moczenia koszulki i jechania z takim chłodnym kompresem na ciele. Pomagało na mniej więcej dwadzieścia do trzydziestu minut. Miałem tego dnia trzy wycieczki, wracając pomiędzy nimi do domu. Początkowo pojechałem na zachód, ale w trakcie się rozmyśliłem i zawróciłem, bo postanowiłem jednak zawieźć coś do Piaseczna. Kupiłem rano w lidzie materaco-fotel dmuchany, a że dzieciaki pakowały akurat samochód na wakacyjną podróż do Francji, to im podrzuciłem do bagażnika. Druga część rodziny leciała samolotem i mogli to zabrać, tylko po co im dodatkowo obciążać bagaż? Spotkają się na miejscu, a sprzęt plażowy im się przyda. Z reguły kupują na wyjazdach i przepłacają przynajmniej dwukrotnie.
Ostatni, najkrótszy wyjazd, był do Desy na Nowym Świecie. Wstawiłem im w komis biżu i to był koniec moich zdań nas ten dzień. Prowizja wynosi 30%, więc jeśli ktoś chce kupić platynowy pierścionek z brylantem półtora karata, proszę pisać w komentarzach. :)
Wiecie, że w tym roku ultramaraton Northcape4000 jedzie przez Polskę? Na dodatek w Warszawie jest punkt kontrolny a dojazd do stolicy poprowadzony jest przez zachodnie wioski. Pojadą z Żelazowej Woli do Leszna, a potem tak jak ja dzisiaj: Białuty, Pilaszków, Pogroszew, Umiastów, etc. Start 28 lipca znad Jeziora Garda we Włoszech, meta na najdalej na północ wysuniętym punkcie Europy, czyli Nordkapp w Norwegii, prawie 4500 kilometrów. Do Leszna mają 1500, więc najszybsi będą pojawiać się od 1 sierpnia mniej więcej. Warto wyjechać im na spotkanie i pojechać kawałek razem. Ja oczywiście spróbuję, ale nie mam wielkich nadziei na utrzymanie koła.
Trasa:
-
część pierwsza
-
część druga
Nie miałem melodii do jeżdżenia i dlatego z zadowoleniem przyjąłem prośbę sąsiadki o zawiezienie zamówienia dla stolarza. Oczywiście mogłem to zrobić kiedykolwiek, przy okazji, ale uznałem, że to los zsyła znak bym ruszył dupę. No i kiedy już się wyrwałem ze szponów lenistwa i wyszedłem z domu, akurat spadły pierwsze krople deszczu. Wcale się tym nie przejąłem, bo cóż mogły mi zaszkodzić przy takim upale? Nawet kurtki - trzepaczki nie założyłem, tylko pojechałem. Szybko jednak zmieniłem zdanie i na najbliższych światłach szybko wyciągnąłem ja z kieszonki, bo deszcz wcale nie żartował i nie miał zamiaru przestawać. Gdy już porządnie lunęło, schowałem się pod daszkiem stacji benzynowej, co było przedsięwzięciem mocno spóźnionym. Wiatrówka kleiła się do ciała, w butach chlupała woda, a na dodatek temperatura spadła o przynajmniej dziesięć stopni. Po krótkim postoju i chwili namysłu uznałem, że po co mam stać mokry i się wychładzać, jak mogę jechać mokry i się choć trochę rozgrzać. W stolarni na Złotej zaproponowali mi przeczekanie ulewy, ale mnie już było wszystko jedno. Do domu niedaleko, a przecież moi idole setki kilometrów w deszczu i zimnie pokonują. (Hipek, Wilk, Wąski, Hipcia, Kot - to o Was). Po drodze dostałem kilka razy z pod kół, z góry tez dawało nieźle i gdy dotarłem do domu, zostawiałem na schodach i korytarzu ślady jak płetwonurek wychodzący z wody. Buty i ubranie zostawić musiałem przed drzwiami żeby potopu w mieszkaniu nie robić i tak się skończyła moja przejażdżka.
Nie wstałem skoro świt, jak w strawestowanym tytule wpisu i na dodatek nastąpiło nieoczekiwane opóźnienie, bo najpierw musiałem dętkę w tylnym kole wymienić. (Później sprawdziłem, że puściło moje łatanie, więc bez żalu wyrzuciłem ją do kosza). A sama jazda? Bez historii - pojechałem na zachód do Borzęcina i wróciłem Traktem Królewskim. A pod domem Wielka Ochocka Parada Niepodległości.
Po drodze natknąłem się na trzy nowe budowy. Pierwszą, przy lotnisku od strony Wirażowej już widziałem, teraz jest głębszy wykop i wylewają na jego dnie beton. Druga, zaraz kawałek dalej za zakrętem wygląda mi na kolejny przylotniskowy parking, bo kostkę bauma układają. Ale mogę się mylić.
Tu, gdzie Wirażowa przechodzi w Kinetyczną Trzecia, to budowa POW, która dziś doszła do Przyczółkowej. Zobaczymy jak wpłynie na ruch samochodowy na tej wylotówce do Góry Kalwarii przez Konstancin. Na koniec, gdyby ktoś chciał skorzystać...