Znowu pojechałem do NFOZ na Chałubińskiego, ale dziś jeszcze przed otwarciem. Kolejka przed drzwiami wiła się i zakręcała trzy razy i już chciałem odjechać, ale wpadłem na pomysł aby wziąć numerek i pojechać na kwiatowy bazar na Bakalarskiej. Gdy wrócę powinna nadejść moja kolej. W środku zmieniłem jednak zdanie widząc jak szybko zmieniają się numery na wyświetlaczu. Poczekałem nie za długo i z plastikową Europejską Kartą Ubezpieczenia Zdrowotnego w kieszeni pojechałem po roślinki na Okęcie. Nie ma co pisać: trzepacki rower, trzepacka jazda, trzepacki dystans. Nawet mapki nie warto wklejać.
Jako że wczoraj pocałowałem klamkę w serwisie Samsunga na Marynarskiej, dziś wybrałem się tam ponownie. Najpierw jednak miałem trochę innych spraw i w rezultacie dopiero koło południa wsiadłem na rower. Na szczęście obezwładniający upał, który tak dawał się nam we znaki, chwilowo zelżał i daje normalnie żyć i normalnie jeździć. W serwisie miło pogawędziłem sobie z paniami i zostawiłem zegarek do diagnozy, a potem ewentualnie naprawy. Bo na przykład w przypadku awarii płyty głównej, nie opłaca się naprawiać - lepiej kupić nowy. Jak sprawdzą co mu jest, będą dzwonić i pytać o decyzję. Z tego miejsca w Warszawie najlepiej jest jechać na południe, a jak na południe, to wiadomo gdzie. Ulica Wilanowska też wiadomo dokąd prowadzi i tam też po chwili dojechałem. Później serwisówką, robiąca też za ciąg spacerowo - rolkowo - biegowo - rowerowy dojechałem do Powsina. Dziś nie było tam tych wszystkich sportowców więc mogłem jechać, ale zwykle unikam tej drogi jak ognia. Później opłotkami Konstancina - Jeziorny, czyli przez Bielawę i Mirków, dojechałem do Habdzina, Łęgu i w końcu do Gassów. Nie zajeżdżałem do przystani, zdjęć też nie robiłem, tylko od razu drogą wzdłuż wału zawróciłem w stronę Warszawy. Pojechałem prosto nad Wisłą aż do Tamki, ale coś słabo się podjeżdżało i mój PR z niedzieli pozostał niezagrożony. Segment przejechałem wolniej aż o 20 sekund z siódmym czasem na dziesięć zarejestrowanych przejazdów. A poniżej jest poniedziałkowy przejazd, ale nie mój - co i tak nie zmniejsza mojego poczucia dumy. :)
Rano pojechałem na prawdziwą wycieczkę i jej mapkę wklejam. Później innym, starym rowerem, pojechałem do NFOZ załatwić dla moich podróżników EKUZ, co zajęło mi zaledwie półtorej godziny. A na koniec pojechałem już na Baranku B do serwisu Samsunga na Marynarską, ale okazał się zamknięty. Tym razem zepsuł się zegarek, zwany teraz smartwatchem. Pojadę jeszcze raz jutro. Dopisuję tutaj popołudniowe kilometry.
Nie mogłem się jakoś rano rozkręcić i zrezygnowałem z jazdy po wsiach, na rzecz jazdy miejskiej i nieco turystycznej. Najpierw zwiedzałem nowooddany odcinek ulicy, będącej przedłużeniem Gagarina, za skrzyżowaniem z Czerniakowską. Na mapie nazywa się ona Aleja Polski Walczącej i docelowo ma się połączyć z wjazdem na Most Siekierkowski. Na razie ma tylko kilkaset metrów.
Później wjechałem na most, a jak most, to i fotka.
Albo dwie.
Jeszcze tylko powoli zapełniające się baseny dawnych Zakładów Odzieżowych "Kora"...
... i kontrola czasu.
Dziwnym trafem zdobyłem kilka PR na Segmentach, w tym jeden szczególnie cenny, bo na podjeździe Tamką. Cenny, bo Katanę wyprzedziłem.;) ........................
Przed obiadem pojechałem oddać samochód do Piaseczna, a rower ze zdjętymi kołami włożyłem do środka. Do domu wróciłem przez Gassy, gdzie ujawniła się jakaś nowa grupa kolarska. :)
Widok ogólny - Gassy.
Na drodze wzdłuż wału znów kilkadziesiąt zaparkowanych samochodów, ale zdjęcia nie robiłem, bo uczepiłem się koła jakiejś pary na rowerach i szkoda mi było przerywać fajnej jazdy. Rano jechałem wolno, poniżej 20 km/h, na drugiej wycieczce powyżej 23 km/h. We wpisie wutaj wynik uśredniony. PS. laptop nie wytrzymuje tych temperatur i się wyłącza. Musiałem go do lodówki włożyć żeby ten wpis zrobić.
Wprawdzie nie było tak szybko jak wczoraj, ale średnia >25 km/h jest dla mnie więcej niż satysfakcjonująca. Znowu wybrałem się na zachód, ale tym razem wróciłem nie przez Zaborów, a wariantem południowym przez Duchnice i Pruszków. Też dobra trasa, choć końcówka, czyli sam wjazd do Warszawy, dość ruchliwy. Ale nie dziś, w piątkowy wieczór ruch jest zdecydowanie mniejszy.
Nie bardzo wiem dlaczego tak się stało, ale jechałem bardzo szybko. Sam już nawet nie wiem kiedy jechałem z wiatrem, a kiedy pod wiatr. Gdy w pewnym momencie wyszedł mi pies pod koła, z zamiarem przejścia na drugą stronę, to nawet się przestraszyć nie zdążyłem. Miałem szczęście, że się zatrzymał, bo nie wiem jaki byłby efekt uderzenia kołem w jego bok. Oczywiście jestem bardzo zadowolony z wyniku, ale wiem gdzie jest moje miejsce. Kolega z napisem Ośka na spodenkach wyprzedził mnie w Macierzyszu i ponownie spotkaliśmy się w Mariewie, tylko on w tym czasie przejechał blisko osiem kilometrów więcej. Do Traktu Królewskiego w Borzęcinie jechaliśmy razem, ale po skręcie odjechał mi i już go dogonić nie zdołałem. Ale siedemnaście PR na segmentach Stravy, na tyle razy już przejechanej trasie, jest powodem do małej dumy.
Miałem umówione spotkanie na cmentarzu, ale nie tak jak platformiany poseł Chlebowski z biznesmenem Sobiesiakiem pod Wrocławiem, a zwyczajnie na Powązkach z liternikiem. Mam nadzieję, że tym razem trafiłem na solidnego rzemieślnika, a nie specjalistę od przekładania ostatecznych terminów wykonania zlecenia.
A czereśnia rośnie u córki w Piasecznie na podwórku i nie ma kto zrywać owoców, bo jeszcze się nie przeprowadzili. Jak będą wiśnie, to już pewnie zasiedlą swój nowy nabytek. A już niemal pod domem zobaczyłem przy dawnej restauracji "Pod Skrzydłami" taki oto neon. Aż specjalnie zawróciłem aby go sfotografować.
Nazwa restauracji pochodziła od tej oto fontannowej rzeźby. Kiedyś stała ona pośrodku prawdziwej fontanny, dziś muszą wystarczyć chodnikowe wodotryski.
Dziś dla odmiany dopiero wieczorem wyruszyłem na niedługą wycieczkę. Niedługą, bo chciałem wrócić przed zmrokiem, a że teraz są najdłuższe dni w roku, to prawie mi się udało. Jazda o tej porze ma spore plusy, głównie z uwagi na znośniejszą temperaturę i wiatr, który z reguły pod wieczór znacząco słabnie. Do tego rzecz jasna mniejszy ruch samochodowy poza miastem, bo wszyscy już zdążyli wrócić z pracy do swoich domów. Gdy ostatnio wracałem tą trasą w okolicach godziny szesnastej, to przeżyłem wielkie zaskoczenie, prawie szok. Z kierunku Warszawy jechał nieprzerwany sznur aut, a do ronda w Wieruchowie korek ciągnął się aż od Macierzysza. No ale ja zawsze tamtędy jeździłem w godzinach przedpołudniowych i nie pomyślałem, że pusta zawsze droga może stać się tak ruchliwą ulicą.
Dziś było zupełnie inaczej i pewnie dzięki tym wszystkim sprzyjającym okolicznościom udało mi się wykręcić mój najlepszy czas. Mogłem też poczynić pewne obserwacje i kolejny raz zadumać się nad ludzką lekkomyślnością.
Oto one.
Na drodze z Borzęcina do Mariewa jedzie mama z dzieckiem w foteliku, drugie dziecko, na oko 7 - 8 lat jedzie przodem. Żaden rower nie ma świateł ani z przodu, ani z tyłu, a dochodzi godzina dwudziesta pierwsza i jest już lekka szarówka. Zwracam uwagę, ale wątpię by mój głos coś zmienił w myśleniu tej pani.
Kawałek dalej jedzie rolkarz, początkowo po prawej stronie, potem z niewiadomych względów postanawia zjechać na środek i buja się szeroko po całej drodze. Również zwracam uwagę, z tym samych skutkiem, jak sądzę.
W Lipkowie na drodze do Babic rowerzysta przede mną jedzie raz lewą, raz środkiem, czasem nawet zahacza o lewy pas. Dojeżdżając do niego niczego nieświadomy pytam na poły żartobliwie: - Co tak cię rzuca, jak robotnikiem po wypłacie?
- Wrrrracaaaam najebany! - słyszę po pijacku szczerą odpowiedź.
Ręce opadają.
Na zdjęciu poniżej eksperymenty z podnoszeniem aparatu i wpływu tego na jasność zdjęcia i widok szczegółów. To znaczy najpierw zrobiłem zachód słońca, a potem obróciłem się na wschód i cyknąłem te trzy zdjęcia. Najbardziej podoba mi się to z największym fragmentem nieba