Skoro przedwczoraj nie udało mi się zajrzeć do Góry Kawiarni, postanowiłem zrobić to dziś. Wyjechałem nieco wcześniej i trochę skróciłem trasę, co w połączeniu z nieco lepszą dyspozycją pozwoliło mi chwilkę posiedzieć w kawiarni, ogrzać się, wypić kawę i zjeść coś słodkiego. Temperatura od wczoraj spadła o dziesięć stopni i musiałem powrócić do poprzedniego zestawu ubraniowego, ale dłonie jednak trochę marzły w cienkich rękawiczkach.
Wczoraj widziałem dwóch cyklistów w krótkich spodenkach, a ponieważ dziś temperatura miała być nawet wyższa, postanowiłem też zaryzykować. Zrezygnowałem też z prawdziwej kurtki i założyłem tylko moją "papierową" trzepotkę i podkoszulkę. Dość szybko przekonałem się, że ta ostrożność była niepotrzebna i zdjąłem niepotrzebne części garderoby. Kurtka zmieściła się w koszyku od bidonu, podkoszulkę upchnąłem pomiędzy siodełkiem a podsiodłówką, a nogawki schowałem do kieszonki. Do tego podwinięte do łokci rękawy koszulki i było w sam raz. Trasę wybrałem tak, by wracać z wiatrem, ale w rezultacie okazało się, że źle oszacowałem swój czas jazdy i niestety w Górze Kalwarii musiałem wsiąść do pociągu. Czułem się dobrze i mógłbym wracać na kołach, ale wtedy obiad jadłbym o siedemnastej, a niepisana umowa stanowi, że obiad jest o szesnastej. PS. Dystans plus dojazd z dworca
Z dzisiejszej wędrówki rowerowej, na bardziej szczegółowy opis zasługuje bliskie spotkanie z symbolem Puszczy Kampinoskiej - łosiem. Eksplorując uliczki Izabelina, na jednej z nich - nomen omen, Końcowej - natknąłem się na łosią rodzinę. Wlazły sobie za ogrodzenie i spokojnie czekały, aż ktoś je stamtąd uwolni, bo już zapomniały, którędy weszły. A przynajmniej ja tak zinterpretowałem tę sytuację. Szczególnie ujęło mnie zachowanie łoszy, która ufnie podeszła do siatki i nawet dawała się głaskać po pysku. Widocznie poczuła dobrego człowieka, albo pieszczota jej się spodobała, bo gdy zacząłem się oddalać w kierunku powalonego fragmentu ogrodzenia, podążała zza mną, a za nią reszta rodziny. Po wyprowadzeniu całej trójki na wolność, pan łoś i młody łoszak oddalili się niespiesznie, a mama została ze mną i zaczęła lekko poszturchiwać mnie łbem. Nie znając jej intencji postanowiłem się oddalić, bo gdyby przypadkiem mocniej mnie szturchnęła, to pewnie bym leżał razem z rowerem. Wszystko co tu opisuję, trwało kilkanaście minut i w tym czasie stałem się, wraz z łoszą, bohaterem kilku filmów dokumentalnych, kręconych telefonami przez przypadkowych widzów. :)
Prognoza pogody znowu wskazywała na deszcz, więc nie chciałem zbytnio się oddalać od domu i postanowiłem pokręcić się po mieście. Zbierając małe kwadraciki docieram w miejsca, o których nie miałem pojęcia, a które często położone są kilkadziesiąt metrów w bok od ulic, którymi jeździłem setki razy. Ale na teren TVP nie sądziłem, że uda mi się wjechać. Jednak, gdy zobaczyłem samochody wjeżdżające przez bramę i szlaban otwierany raz po raz, wbiłem na bezczelnego i zrobiłem rundkę wewnętrznymi uliczkami. Niestety tego manewru nie udało się powtórzyć przy Stacji Pomp Rzecznych na Czerniakowskiej, tam ochrona jest bardziej czujna, a ruch samochodów mniejszy. Ale za to wreszcie dostałem się na teren ogródków działkowych przy Kępie Potockiej i - trochę z duszą na ramieniu - objechałem je co trzeba. Obawiałem się zastać zamkniętą furtkę przy wyjeździe, ale na szczęście była nadal otwarta. Najgorszy odcinek był oczywiście nad samą Wisłą, gdzie na piechotę przedzierałem się przez błotnistą ścieżynkę, eksploatowaną głównie przez dziki, co jako znany tropiciel śladów odczytałem bez trudu. :) Później wystarczyło patykiem usunąć pół kilograma błota z każdego buta i można było jechać dalej.