Nie miałem specjalnej ochoty na długą wycieczkę, więc znalazłem sobie bliski cel. Pojechałem do Muzeum Powstania Warszawskiego, by sprawdzić asortyment sklepu z pamiątkami. Okazało się, że nie ma interesującego mnie gadżetu, ale i tak był to jedynie pretekst. Zobaczyłem za to mnóstwo turystów z całego świata, z przewagą uczestników tegorocznych Światowych Dni Młodzieży. Cieszy mnie, że zawiozą do swoich krajów trochę wiedzy o Polsce - tej prawdziwej, nie tej z ich gazet i telewizji.
A co do kłopotów z moim telefonem, to zrobiłem dwie, a właściwie trzy rzeczy i już łapie fixa od razu, nawet w mieszkaniu. Tylko teraz nie wiem, która z nich naprawiła usterkę. Myślę, że wyjęcie baterii i reset pomógł, ale nie mogę też całkiem wykluczyć, zdjęcia metalowego etui, pleców i powrót do oryginalnej obudowy . Może to ona jakoś ekranowała sygnał z satelity? Ale dlaczego dopiero teraz? Mniejsza z tym.
"Gdy w boju padnę - o, daj mi imię, moja ty twarda, żołnierska ziemio"
Z samego rana gospodarz nieźle podniósł mi ciśnienie, gdy na pytanie o godzinę zwolnienia domku, powiedział - dziewiąta. Ja właśnie wybierałem się na wycieczkę, a żona spała snem sprawiedliwego. Na dodatek pan twierdził, że przecież on o tym uprzedzał już w dniu przyjazdu. Chyba w myślach. Zrobiło się nieco nerwowo, ale summa summarum wyjechaliśmy bez pośpiechu i w takim czasie, jaki nam pasował. Z wycieczki rzecz jasna zrezygnowałem, kilometry są z trasy do sklepu po pieczywo. Ten czwarty wyjazd wakacyjny z rowerem, przyniósł owoce w postaci 11 nowych gmin: Damnica, Dębnica Kaszubska, Główczyce, Kołczygłowy, Lębork, Łeba, Nowa Wieś Lęborska, Potęgowo, Smołdzino, Trzebielino, Wicko. Przejechałem w sumie 929 km, a suma przewyższeń wyniosła 8220 metrów (dane z Locusa). Pewnie z powodu tych górek popsułem sobie kolano do tego stopnia, że nie byłem w stanie podnosić się z przykucnięcia, bez podpierania się ręką o podłoże. Schodzenie po schodach, albo próba podbiegnięcia wywoływała taki ból, że o mało się nie przewracałem. Mądre kolano najmniej bolało przy kręceniu pedałami, ale i tak starałem się je oszczędzać, stąd przerwy w jeżdżeniu, albo jakieś śmieszne dystanse. Wszystkie wycieczki odbywałem wcześnie - albo bardzo wcześnie - rano, do tego na głodniaka. Zapewne miało to jakiś wpływ na moją wydolność i osiąganą prędkość. Nie żebym jakoś specjalnie się tym przejmował, informuję z kronikarskiego obowiązku. Wyjazd generalnie bardzo udany, także pod względem pogodowym. Raz tylko zmokłem porządnie, a drugi raz tylko troszeczkę. Za to wymarzłem się nieźle jeżdżąc o świcie w koszulce z krótkim rękawem. Koszulka z długim rękawem tez nie dawała uczucia ciepła, a innych strojów nie miałem. Z reguły po dwóch, dwóch i pół godzinach, robiło się wystarczająco ciepło. bym mógł nie myśleć o temperaturze. Nigdy natomiast nie udało mi się zalać potem, a tym samym nigdy nie wypiłem więcej niż pół litra wody.
Ponieważ do Łeby okazało się być za daleko na przedśniadaniowy wypad musiałem chwycić się innego sposobu. Ortodoksi mogą mi zarzucić odstępstwo od reguł, ale cel uświęca środki. Wybraliśmy się więc wszyscy na wycieczkę do Łeby, a ja na miejscu wypożyczyłem rower i pokręciłem się nieco po mieście. Jest zdjęcie, jest mapa - gmina zaliczona!
Nadszedł w końcu pierwszy dzień, kiedy mi się po prostu nie chciało wstać i gdzieś jechać. Obudziłem się wcześnie, ale wybrałem pozostanie w łóżku i czytanie doskonałej książki polecanej przez Księgowego - "Pielgrzym". Ale nie Paolo Coehlo, tylko Terrego Hayesa - do Coehlo jeszcze nie dorosłem. Na dodatek czułem się zmęczony i popsuło mi się kolano od tych górek. Dzień spędziłem nad basenem.
Pojechałem do BlueCity i naprzeciwko do Carefour Reduta kupić coś niebanalnego na prezent. To bardzo krótka trasa więc dokręciłem do "dychy" i z tym imponującym dystansem wróciłem do domu.
Do sklepu na "L", oddalonego od mojego domu o trzy kilometry dotarłem dwie minuty po siódmej rano. Tłum czekający na otwarcie drzwi był już w środku, ostatni myśliwi znikali właśnie w drzwiach. Błyskawicznie zamocowałem rower do stojaka i wszedłem do środka. Podświadomie udzielił mi się nastrój polowania: nogi same przyspieszyły, wzrok się wyostrzył, w moich żyłach krążyła czysta adrenalina. Błyskawicznie dotarłem do strefy Zero, moje długie ręce, silne barki i brak skrupułów dla słabych, pozwoliły już po chwili z okrzykiem triumfu mocno dzierżyć w rękach zdobyte łupy. Zostawiłem grzebiącą w stertach kurtek, spodni, skafandrów i pozostałych okazji wygłodniałą watahę i - po raz kolejny spełniony jako łowca - udałem się do kasy.
Po jedenastej udałem się do serwisu rowerowego
2 kółka z misją odkręcenia pedału. O dłuższego czasu męczę się z wymianą pedałów w starym Whelerze i niestety tylko jeden udało mi się odkręcić. Drugi stawiał tak zacięty opór, że nie pomogło nawet kilkudniowe moczenie w coca-coli i na dodatek zniszczyłem na nim dwa klucze, zanim dziś w końcu się poddałem. W serwisie pomimo profesjonalnych narzędzi zajęło to mechanikowi dobrą chwilę, a pedał opór stawiał do samego końca. A jeździć dziś nie mogłem - całkowicie pochłonęła mnie książka "Ksiądz Paradoks"