Dziś "dzień rowerowy" i "akcja błysk" w sklepach niemieckiej sieci na literę "L". Pomimo padającego deszczu, zrobiłem wyjatek od reguły i pojechałem po zlecone sprawunki. Poiczątkowo miałem pomysł, by załozyć spodnie przeciwdeszczowe i ochraniacze na buty, ale że trasa krótka, a deszcz nie wydawał się szczególnie intensywny, poprzestałem jedynie na kurtce. I dobrze było. Tym razem nie zjawiłem się w sklepie przed otwarciem, bo zwyczajnie zaspałem, a i towar nie był tak "pochapny", jak legendarne już [url=https://youtu.be/ptsTG_Iu3zg]crocksy[/url], więc nie było po co się zrywać. Zakupy przebiegły sprawnie i szybko, pan co cały taśmociąg do kasy wykładał z koszyka, przepuścił mnie bez kolejki (miałem tylko dwie rzeczy) i dopiero po wyjściu ze sklepu zobaczyłem, że padający deszcz zdązył zamienić się w rzęsistą ulewę. Czekać nie było na co, w końcu to tylko dziesięć minut jazdy, ale już zanim wyjechałem z parkingu, rękawy kurtki przykleiły się do przedramion. Ten fragment ciała jest zawsze najbardziej narażony na zmoknięcie. Wysunięte do przodu ręce trzymają kierownicę i osłonięte są jedynie cienkim materiałem, bez żadnej dodatkowej warstwy. Tak jest przynajmniej w mojej kurtce przeciwdeszczowej, nota bene też zakupionej w sklepie na "L". No ale za cenę, którą zapłaciłem, więcej wymagać nie można. Myślę, że lepszym rozwiązaniem może być [url=http://statekkosmiczny.pl/blog/wp-content/uploads/2014/07/peleryna-rowerowa.jpg]peleryna rowerowa[/url], ale mnie ona niepotrzebna, bo wszak w deszczu nie jeżdżę. Ale wracając do jazdy w ulewnym deszczu, to szybko przyzwyczaiłem się do tej niedogodności - zdolności adaptacyjne człowieka, są doprawdy zdumiewające - i zanim na dobre zaczęło mi to przeszkadzać, byłem już w domu. Tylko rozbierać musiałem się na klatce schodowej, żeby kałuż w przdpokoju nie robić...
W natłoku przedświątecznej krzątaniny wygospodarowałem trochę czasu i pojechałem. Zamiary miałem dalekosiężne, to znaczy na jakieś 40 - 50 kilometrów, ale wyszło inaczej. Najpierw wydało mi się, że za lekko jestem ubrany, a jak po kilku kilometrach przyzwyczaiłem się do temperatury, wysiadło endomondo. To znaczy, nie tyle aplikacja, co telefon chyba trochę zgłupiał i jak musiałem sprawdzić na nim pocztę, to zakończył działanie aplikacji. Moim zdaniem ona powinna działać w tle, ale może zły przycisk nacisnąłem? Nie wiem.
W każdym razie potraktowałem to jako znak, żeby wracać do domu, bo tak naprawdę,
to nie chciało mi się jeździć - i taka jest bolesna prawda. Wydaje się, że ubiegłoroczny dystans 12 213 km, to było apogeum moich możliwości.
Ale że bikestats pozwala nam na robienie różnych porównań, sprawdziłem jak to było w ubiegłym roku. I co się okazuje? Ku swemu niekłamanemu zaskoczeniu odkryłem, że w pierwszym kwartale tego roku przejechałem o 27,5 km więcej, niż w 2014 roku.
Dziwne.
Trasa w jedną stronę na ulicę Górczewską, po odbiór obcinaczy do kocich pazurów.
Miałem zamiar poranek spędzić inaczej, ale wyszło, jak wyszło. Obudziłem się zbyt wcześnie i uznałem, że to nieludzka pora na jeżdżenie. Wybrałem książkę. A potem pojechałem zrealizować to, co wczoraj się nie udało. I tyle na dziś.