Kiedy już podjęło się wyzwanie #festive500, trzeba wykorzystywać okazję, jaką stwarza nam grudniowa pogoda. Święta się skończyły i nie musiałem już jeździć w "trybie niedzielnym", więc postanowiłem zrobić 100+. Wybrałem trasę z Piasecznem jako środkiem okręgu i parę minut po ósmej rozpocząłem jazdę. Początek nie zapowiadał się najgorzej, choć wiedziałem, że prędkość jest niższa od oczekiwanej. Miałem jednak sporo czasu i nie zależało mi na średniej, a na dystansie. Dla poprawy samopoczucia położyłem to na karb niesprzyjającego wiatru i kręciłem sobie nie wychodząc ze strefy komfortu. Zresztą mój organizm nie pozwala mi wyjść z tej strefy. Po prostu odcina mnie i każe zwolnić. Dlatego tak trudno mi podjechać pod górę i jeździć pod wiatr. Mam też swoją teorię, że gdy jest zimno, to mój organizm część swoich rezerw wykorzystuje do utrzymania ciepła, a tylko resztę może wykorzystać na wysiłek. Zapewne wszyscy poważnie jeżdżący maja taki nadmiar mocy, że nie widać u nich spadku wydajności przy niskiej temperaturze. Dziś, gdy ja już ledwo żyłem, oni wyprzedzali mnie i odjeżdżali hen daleko, zanim zauważyłem na jakim rowerze jadą. Te ostatnie czterdzieści kilometrów z Góry Kalwarii, zgnębiło mnie i morale spadło z hukiem w wielką, czarną, przepastną dziurę. Ale każda, nawet najdłuższa i najtrudniejsza droga ma swój kres, moja też dobiegła końca. I tyle. Nie ma się co przejmować!
Kontrola czasu - Nadarzyn
Kontrola czasu - Tarczyn
Rynek w Tarczynie
Przystanek dla ludzi i rowerów w Krzakach Czaplinkowskich
Musiałem w końcu ruszyć dupsko, bo już za długo nie siedziałem na rowerze. Wprawdzie jezdnie po nocnym deszczu były mokre, ale tym razem nie uznałem tego za usprawiedliwienie. Postanowiłem pojechać przez Gassy do Góry Kalwarii, a tam pomyśleć o drodze powrotnej. Zdziwiło mnie trochę, że pomimo dobrej pogody, w drodze do przystani nie spotkałem nikogo na rowerze, a przecież nie było jakoś specjalnie wcześnie. Drugie zaskoczenie dzisiejszego dnia, to masowy wysyp wędkarzy przy przystani. Byłem tam już przecież kilkadziesiąt razy, ale dziś naliczyłem dwadzieścia pięć samochodów, a ludzi moczących kije przynajmniej dwa razy więcej.
Jak się już nadziwiłem i napatrzyłem mogłem pojechać dalej. Wprawdzie w drodze do Gassów miałem pomysł żeby skrócić jazdę i wrócić przez Piaseczno, ale na szczęście szybko wyparowało mi to z głowy. W drodze do Góry Kalwarii minęła mnie mocna grupa Ośki Warszawa, później jeszcze jeden spory peleton, a w Czaplinku z przeciwnego kierunku największą grupę prowadził Marcin. To on mnie poznał i krzyknął: Cześć Jurek, bo ja to ślepy jak zwykle jestem. Ale zanim tam dojechałem, już w drodze za Czerskiem poczułem miękko pod tyłkiem i zatrzymałem się dopompować koło. Wystarczyło na dziesięć kilometrów, drugie pompowanie już tylko na pięć, a za trzecim razem jak się zatrzymałem, to już nie było co pompować. Cóż było robić, rozłożyłem sprzęt na poboczu i zabrałem się za pracę. Najgorzej idzie pompowanie ręczną pompką, ale w końcu jakoś się udało, przynajmniej na tyle, by do domu dojechać.
Zapomniałem napisać o trzecim zdziwieniu. Odkryłem otóż w Górze Kalwarii czołgi, transportery opancerzone i pomnik - i to nie byle jaki. To prawdziwa apolityczna tablica ogłoszeń. Główny napis głosi: "Na wieczną pamięć ofiar stalinizmu oficerów 1 Pułku Artylerii Najcięższej oraz mieszkańców Góry Kalwarii zamordowanych w Katyniu, Charkowie i nieznanych miejscach kaźni na Wschodzie." Dalej nazwiska a na dole podpisani fundatorzy - Burmistrz i Rada Miasta w 76 rocznicę zbrodni katyńskiej.
Ale żeby się miejsce nie marnowało, są jeszcze tablice poświęcone obrońcom Góry Kalwarii w 1939, żołnierzom AK obwodu "Głuszec" zamordowanym w latach 1940 - 50, żołnierzom Garnizonu Góra Kalwaria poległym w walce, artylerzystom 1 Pułku Artlerii Najcięższej poległym we wrześniu 1939, funkcjonariuszom Straży Granicznej i Korpusu Obrony Pogranicza poległym we wrześniu 1939, a nawet - uwaga - żołnierzom 1 Brygady Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego poległym w walkach politycznych w latach 1945 - 1950 - podpisane: Koledzy. Dla mnie to trochę pomieszanie pojęć, żeby na tym samym pomniku upamiętniać katów i ofiary, bo przecież KBW walczyło z podziemiem niepodległościowym, ale w Górze Kalwarii AD 2016 nic niestosownego w tym nie widzieli.
Wiedziałem, że chcę dziś przejechać sto kilometrów - nie wiedziałem, że będzie to tak trudne. Pogoda dopisywała, wiaterek tylko trochę przeszkadzał, za to pod koniec miał być moim sprzymierzeńcem. Tak sobie to sprytnie umyśliłem. Planowałem najpierw pojechać do Nadarzyna, a stamtąd drogą na Tarczyn i przez Prażmów do Góry Kalwarii. Powrót nad Wisłą przez Gassy do Wilanowa. Wszystko szło zgodnie z planem, ale kilometry mijały wolniej niż bym chciał, a przyspieszyć nie byłem w stanie. Nawet raz spróbowałem pojechać za kimś, ale nawet stu metrów w jego tempie nie wytrzymałem. W Górze Kalwarii zobaczyłem, że mogę mieć problem z dotarciem do domu przed zmrokiem, a nie miałem przedniego światła. Musiałem więc skrócić troszkę trasę i pierwszy raz nie pojechałem przez Gassy, a z Ciszycy Cieciszewa pojechałem prosto do Obór i Konstancina. W Powsinie wskoczyłem na techniczną i przed Wilanowem mignął mi ktoś znajomy z przeciwka. Nie zdążyłem zareagować i nie wiem, czy on mnie zna, ale na 90% był to Tomek Niepokój z drużyny Sanatorium na MRDP.
Z tego wiaduktu zdjęcia nie miałem - tory wukadki
Nasi tu byli!
Kontrola czasu
edit: Teraz, po sprawdzeniu na Flyby na Stravie to był Tomek na 100%. height="405" width="590" frameborder="0" allowtransparency="true" scrolling="no" src="https://www.strava.com/activities/1260929952/embed/a706a1089787bab078bd66a8742f272714e42e89">
Było tak. Jechaliśmy w stronę Ursynowa ulicą Wołoską, jak najbardziej przepisowo, po śmieszce rowerowej. Gdy na skrzyżowaniu z Domaniewską "przeskoczyła" na drugą stronę, dalej pojechaliśmy jezdnią. Po chwili, tuż przed wjazdem na jakiś korporacyjny parking, wyprzedziła mnie taksówka i przed nosem skręciła w prawo. Zdążyłem lekko odbić kierownicą , by nie walić w nią centralnie przednim kołem i już leżałem na ziemi. Krzysiek jechał z tyłu i zdążył wyhamować. Pierwsze co zauważyłem po podniesieniu się, to kapiąca krew z opuszka palca. W tym czasie taksówkarz wyskoczył z auta tak przejęty i spanikowany, że o mało nie płakał. Wielokrotnie jak katarynka powtarzał: "nie widziałem pana, przepraszam..., przepraszam, nie widziałem..., przepraszam", aż mi się go szkoda zrobiło. Coś tam jeszcze wspominał o swoim pasażerze, którego właśnie dowiózł już prawie do pracy, tłumaczył, że Krzyśka widział, a mnie nie widział, no, powiem szczerze, nie widziałem tak roztrzęsionego człowieka. Poprosiłem o apteczkę by jakoś zatamować krwawienie, ale jak próbował mi zrobić opatrunek, to tak mu ręce latały, że w końcu sam sobie zawinąłem palec. Dopiero potem sprawdziłem rower, a że uszkodzeń nie było, a mnie po zabandażowaniu krew już nie leciała i też byłem gotów do jazdy, kazałem mu w końcu jechać. Szkoda mi było czasu na słuchanie podziękowań, bo czekała nas daleka podróż.
....
Teraz wieczorem, na spokojnie, mogę zrobić podsumowanie. Oprócz przyciętego palca, który mocno zsiniał i spuchł - ale nie jest złamany, dodatkowo mam lekkie otarcie na lewym łokciu, chyba uderzyłem lewą stroną kasku o asfalt i lewym półdupkiem, bo coś czuję. A tak, wszystko w porządku. To trzeci raz gdy leżałem potrącony przez samochód i zawsze było tak samo. Tylko wtedy za kierownicą siedziały kobiety, co w jakiś sposób tłumaczyło te zdarzenia. Ale teraz naprawdę wypada uwierzyć, że staję się czasem niewidzialny. Gdybym tylko nauczył się kontrolować tę niewidzialność, to dopiero by się działo!
....
...
...
Na koniec najważniejsze. Siodełko od
Vukiego nie ucierpiało. Żadnych uszkodzeń ani otarć! :D
A teraz zdjęcia:
W Górze Kalwarii z "Dziadkiem" i Tribanem
Sanktuarium w Pieczyskach.
Więcej zdjęć nie robiłem bo
są w tym wpisie. A o historii Sanktuarium zainteresowani dowiedzą się z linku udostępnionego przez malarza w komentarzu.
Przydrożne wierzby rosochate
Strażacy opatrują kierowczynię - oni zawsze są pierwsi
A to koreczek
Pewnie tutaj kierowca też czegoś nie widział, jak ten taksówkarz rano na Wołoskiej. :)
Niechętnie, ale linkuję do
informacji o kolizji. ;)
PS. Kilometry się trochę nie zgadzają, bo rejestrację włączyłem dopiero przy działkach na Rostafińskich. Widać i na filmie i na stravie.
Po wczorajszej wieczornej wycieczce wiedziałem, że czas na krótkie spodenki i kurteczkę cienką jak pergamin się skończył. Początkowo myślałem o długich spodniach zimowych, ale na szczęście przypomniałem sobie o nogawkach i to był strzał w dziesiątkę. W kurtce deszczówce z Lidla początkowo się zagrzałem, ale jak przystanąłem przy heliporcie sfocić startujący ultralekki śmigłowiec, to dość szybko ostygłem i już nie narzekałem na kurtkę. Tam też zobaczyłem, że telefon po jedenastu kilometrach zgubił fixa i nie rejestruje trasy. W takich wypadkach pomaga jedynie restart. Dlatego też nie zgadzają się kilometry. Na trasie do Góry Kalwarii napotkałem kilkudziesięciu kolorowo ubranych rowerzystów mknących w peletonach o różnej liczebności. Najliczniejsza ekipa liczyła chyba z dwanaście osób. W Górze Kalwarii chciałem skrócić powrotną drogą i i pojechać przez Konstancin, ale jakoś samo mi się pojechało na Sobików. :) Dalej już nie miałem wyjścia, musiałem jechać jak drogi prowadzą, a te zaprowadziły mnie do Prażmowa i Tarczyna. Niestety jechałem pod wiatr i dużo czasu straciłem, a mieliśmy proszony obiad w planach, więc po dojechaniu do "siódemki" skierowałem się na południe i nie patrząc na hałas, spaliny i tiry, najkrótszą drogą popedałowałem jak najszybciej do domu. Nawet kilka rekordów na tamtych segmentach mi wpadło. Na obiad zdążyliśmy spokojnie. PS. Rękawice z Castoramy zadebiutowały na dzisiejszej trasie i zdały egzamin.
Po powrocie z zakupów szybko ubrałem się rowerowo, zdjąłem Bystrego ze strychu i mogłem ruszać. Kierunek jazdy znów musiałem dostosować do wiatru, ale segment do Zaborowa już odpuściłem. Dziś ruszyłem moją najbardziej ulubioną trasą, przez zachodnie wioski do Leszna, tym razem z przedłużeniem do Kampinosu. Tam krótki postój przy fontannie i po krótkim namyśle zaryzykowałem jazdę przez Puszczę do Sowiej Woli. Wiedziałem, że asfalt ma tam dwukilometrową przerwę, ale nie pamiętałem jak bardzo jest tam terenowo. Na szczęście dało się się go pokonać na wąskich oponach bez większego problemu. Tym razem umilałem sobie czas jazdy, licząc przydrożne kapliczki i krzyże. Na tym leśnym odcinku naliczyłem dwadzieścia. Tym razem nie chciałem, jak zawsze, jechać do Cząstkowa i wracać przez Łomianki, tylko skierowałem się na powrót do Leszna. Pomyślałem, że przejadę mój segment z Zaborowa do Babic, czyli w odwrotnym kierunku - i pod wiatr - i porównam czasy. Niestety przed skrętem w Trakt Królewski spojrzałem na zegarek i musiałem zweryfikować ten plan. Byłem dość mocno spóźniony i wybrałem krótszą drogę powrotną. Bardzo ciężko jechało się te ostatnie dwadzieścia kilometrów. Presja czasu i przeciwny wiatr, to nie jest odpowiednie połączenie, ale na szczęście, każda droga kiedyś się kończy.
Statystyki:
11 poprawionych rekordów życiowych, w tym ten na najdłuższym segmencie o 19 minut [28,6 km - avg 29,5 km/h] - tylko o siedem minut wolniej od Hipka. :)
Najszybszy kilometr - 35 km/h
Najszybsze 5 km - 31,2 km/h
Najszybsze 10 km - 30,3 km.h
Najszybsze 20 km - 28,6 30,2 km/h
Najszybsze 40 km - 26,4 km/h
Musiałem wymyślić coś innego niż tłuczenie segmentów Stravy z wykorzystywaniem wschodniego wiatru. Wpadł mi do głowy pomysł, aby pojechać pociągiem na wschód i wracać z wiatrem, a przy okazji zaliczyć trzy białe gminne plamy. Gminy położone blisko torów relacji Warszawa - Siedlce pozaliczałem już dwa lata temu, a te trzy gminy oddalone bardziej na południe, zostały niezaliczone. Okazało się, że miałem już zapisaną w komputerze potrzebną trasę, co potraktowałem jako znak, że trzeba tam pojechać.
O podróży pociągiem nie ma co pisać, minęła szybko i bez emocji. Kiedy wysiadłem w Mrozach, jak zwykle przed jazdą, przetestowałem dworcową toaletę (do kabiny zmieściłem się z rowerem!) i mogłem ruszać. Po pierwszych pięciu kilometrach, w Grodzisku, zorientowałem się, że mogłem zacząć podróz od tej właśnie stacji. W mojej sytuacji, gdy zaplanowałem powrót najpóźniej na szesnastą, każda minuta jest cenna. Ale cóż, gapowe trzeba płacić. Przez kolejne kilometry i godziny jazdy, aż do Wodyń, na palcach mogłem policzyć spotkane samochody. Asfalt może nie był super gładki, ale też i nienajgorszy, pogoda doskonała, czegóż chcieć więcej? Kiedy już w Wodyniach skierowałem się na wschód, po gminę z afrykańskim pomorem świń, usłyszałem jakieś wybuchy i pomyślałem, że poligon wojskowy gdzieś jest blisko i z armat strzelają. Ale gdy po jakimś czasie przeleciał mi nad głową samolot myśliwski, zrozumiałem, że to były odgłosy przekraczania bariery dźwięku, a nie salw armatnich. Znam ten odgłos z zamierzchłej przeszłości, gdy byłem na kolonii w Mrozach. Pułk Lotnictwa Myśliwskiego "Warszawa" stacjonował wtedy gdzieś w okolicy i teraz pewnie też musi być gdzieś w pobliżu. Do tablicy z nazwą gminy Domanice miałem 38 kilometrów na liczniku i mogłem wreszcie zawrócić i wykorzystując sprzyjający wiatr rozpocząć drogę powrotną. Droga mijała szybko, ruch nadal był umiarkowany i dopiero w Kołbieli, gdy wjechałem na słynną "pięćdziesiątkę", poczułem jak mi było komfortowo. Ale to zaledwie dwa kilometry i to w mieście, więc ciężarówki nie zdążyły mi porządnie dokuczyć. Potem super pusta droga do Celestynowa i jeszcze bardziej pusta, bo w remoncie, do Otwocka. Nie przypuszczałem, że dzisiejsza trasa będzie aż tak rewelacyjna pod względem natężenia ruchu samochodowego. Jestem bardzo zadowolony z wczorajszej decyzji, która zaowocowała taką fajną wycieczką. I nawet szeryf, który mnie strąbił, a na światłach, gdy go mijałem, krzyczał coś o ścieżce - nie zepsuł mi dobrego humoru. O rekordach Stravy dziś nie będzie ani słowa.
Pozdrawiam wszystkich uczestników Maratonu Północ - Południe, który okazał się w tym roku prawdziwą rzeźnią. Awarie, kontuzje, ale najbardziej pogoda, zdziesiątkowały uczestników. Na 56 startujących w limicie czasu 72h, metę w Głodówce osiągnęło zaledwie 35. Tyle wycofów nie było chyba jeszcze w żadnym ultramaratonie. Oczywiście nasze Hipki przejechały trasę na luzach, a Hipcia to w Polsce nie ma sobie równych. Siódme miejsce w takiej stawce mówi samo za siebie. I to trzy tygodnie po Maratonie Rowerowym Dookoła Polski!
Umarł mi komputer, a z telefonu to nie pisanie. Nawet mapki ani zdjęć wstawić nie umiem. Zresztą telefon na trasie też umarł, ale tylko z braku prądu na szczęście. Zapis trasy skończył się na Vogla w Wilanowie po 106 km. Idę na sierpniowy, a właściwie miesięczny rekord wszechczasów.