Tak właśnie można nazwać moje dzisiejsze jeżdżenie; bez pomysłu, bez celu, bez sensu. Pierwszy etap to Blue City, całe dwa kilometry! Zostawiłem tam rower, przesiadłem się w samochód, pojechałem na warsztat na podnośnik, sprawdziliśmy co stuka-puka, okazało się, że amortyzator się wylał. Po umówieniu terminu naprawy wróciłem, zabrałem rower i pojechałem do domu. To kolejne dwa kilometry. Przebrałem się rowerowo i postanowiłem pojechać zmienić napęd, od ostatniej wymiany minęło prawie pięć tysięcy kilometrów. Ale w warsztacie na Powstańców zastałem tylko żonę właściciela za ladą, pan Jerzy w tym tygodniu od piętnastej pracuje. Ruszyłem więc dalej, a myślą przewodnią wycieczki było, żeby ślad się nie krzyżował. Musicie przyznać, że to mało ambitne wyzwanie.Tym sposobem nakręciłem kolejne 24 kilometry, bo na więcej nie miałem ochoty, było mi zimno, nijak nie mogłem się rozgrzać kręceniem.
Dopiero w domu po powrocie okazało się, że zapomniałem o wczorajszym zleceniu. Tym razem już w cywilnych ciuchach pojechałem na ulicę Suwak, załatwiłem zaległą sprawę i dołożyłem do dzisiejszego dystansu 14 kilometrów. Na więcej nie było warunków, zmierzchało się, a ja jeszcze do pralni zajechałem i miałem tylko jedną rękę wolną.
Ale zadowolony jestem, że się przemogłem i wyjechałem, bo wczoraj mi się to nie udało.
Polubiłem jazdę w tamtym kierunku, po 9 kilometrach jestem poza Warszawą i dalej jadę już przez wsie. Na zdjęciach widać to dokładnie, z tym, że dziś nie ma pól i łąk, a są poczciwe kokoszki. Choć jak się dobrze przyjrzeć i puścić trochę wodze fantazji, to okazuje się, że takie całkiem zwyczajne, to one nie są.
Znalazłem na dziś cel, a nawet dwa, więc wyjazd nabrał sensu i mogłem spokojnie wsiąść na rower. Wprawdzie nie musiałem jechać do sklepu, a tym bardziej nie było mowy o dostawie do domu, ale... patrz wyżej.To samo z jazdą do Anina. Tak więc po zakupieniu w Lidlu promowanego dziś produktu i dostarczeniu na miejsce, wypiłem dobrą kawę z wypasionego ekspresu, cyknąłem z balkonu fotkę i pojechałem w dalszą drogę.
Dzisiejszą trasę zaplanowałem wczoraj, jak dowiedziałem się, że mam kurs kurierski na Krasnobrodzką na Bródnie. Czyli wiedziałem już gdzie powinna kończyć się pętla, a że chciałem sprawdzić działanie licznika, trasa powinna być też w miarę długa. Wymyśliłem taki wariant: Ochota - Łomianki - Czosnów - Nowy Dwór - Nieporęt - Bródno - Ochota i zrealizowałem go z naddatkiem. Jadąc do Nieporętu drogą wojewódzką 631 uznałem, że skoro tak dobrze mi idzie, można odbić w lewo na Dębe, potem Zegrze i z tego kierunku dotrzeć do ronda, a nie od Wieliszewa. Dzięki temu miałem gwarancję, że przekroczę setkę, bo z mapy mi wczoraj wynikało, że może trochę zabraknąć. A dokręcać pod domem nie lubię. Drugiej rzeczy, której nie lubię, to deszcz podczas jazdy. Dziś niestety pani aura nie była dla mnie łaskawa, kropić zaczęło już w Kiełpinie i kropiło do Czosnowa. To tylko niecałe pół godzinki, więc ani trochę mnie to nie zmartwiło, bo nawet zmoknąć nie zdążyłem. Drugi raz deszczyk próbował mnie postraszyć gdzieś w okolicach Dębego i kropił do Zegrza. Też nie zdążył mnie przemoczyć. Udało mu się to dopiero za trzecim razem, już w Warszawie i to tak skutecznie, że w butach chlupała mi woda. Ponieważ w styczniu jest ona zimna, bo i temperatura powietrza nie jest za wysoka, był to dość dotkliwie odczuwany dyskomfort. Dobrze, że zdarzyło się to już pod koniec wycieczki, bo jazda w mokrych skarpetach i butach trwała najwyżej godzinę.
Trasa dzisiejsza jest bardzo, ale to bardzo niekompletna. Widać tylko początek i koniec. Robiłem pauzy podczas postojów i widocznie nieuważnie, bez sprawdzenia czy zadziałało, włączałem ponownie. Ale teraz jak mam licznik, nie jest to tak istotne, a udowadniać przejechanego dystansu nikomu nie muszę.
Już wczoraj wiedziałem co mam na dziś do zrobienia: pojechać do mojej pani doktor, do Lidla i do Decathlonu po licznik rowerowy. Wycieczka nie zapowiadała się więc zbyt atrakcyjnie i taka też była. Ubrałem się normalnie, a nie rowerowo i bardzo źle na tym wyszedłem. Kurtka do chodzenia, nie nadaje się do jeżdżenia, od razu zrobiło mi się gorąco i to pomimo, że kręciłem raczej wolno, skórzane rękawiczki też niezbyt się nadawały na dzisiejszą temperaturę. Potem jak jeszcze w sklepie naładowałem plecak, aż mnie przygięło, to już całkiem jazda się zrobiła niefajna. W Decathlonie licznika pasownego dla mnie nie znalazłem, w rowerowym na Rondzie Zesłańców też, więc szybko wróciłem do domu, kupno licznika zostawiając na jutro
To pierwszy przystanek na dzisiejszej drodze, tu szybko i sprawnie załatwiłem swoją sprawę. Dziękuję, Pani Doktor!
W domu zacząłem po raz kolejny przeglądać allegro i sprawdzać, gdzie można odebrać interesujące mnie liczniki. Znalazłem coś na Mielczarskiego na Ursynowie, na Mareckiej na Pradze i na Rozłogi na Bemowie/Jelonkach. Ta ostatnia oferta tak mnie jakoś zmobilizowała, że postanowiłem ubrać się odpowiednio i jednak przejechać się tam od razu. Chciałem mieć wreszcie z głowy tę sprawę i chciałem normalnie pojeździć, nie w grubej kurtce i nie objuczony jak wielbłąd. Tym sposobem stałem się właścicielem tego oto
licznika Sigma 5000 zapłaciłem za niego niecałe 30 złotych, czyli o połowę mniej niż w sklepie rowerowym. Jest już zamontowany i jutro sprawdzimy jego działanie.
Może to wydawać się nudne, ale dziś rano znowu pojechałem tą samą trasą na Szeligi, Macierzysz itd. Tym razem chciałem sprawdzić kolejny wariant powrotu, czyli przez Ożarów i Pruszków. Żałuję jedynie, że nie pojechałem dalej, do Borzęcina i tam mogłem skręcić na Ożarów, no ale o tym dopiero w Pruszkowie się dowiedziałem, jak zobaczyłem drogowskaz - Borzęcin 11km. Tak bywa gdy się nie planuje trasy na mapie, tylko podejmuje decyzje ad hoc. Zresztą i tak nie ma to większego znaczenia, po prostu mam jeszcze jeden wariant do przejechania i tyle. Czyli tytułowy znak zapytania jest uzasadniony, bo na trzech razach się nie skończy.
Kościół na Żbikowie widziałem już z daleka, ale kiedy do niego dojechałem, jego ogrom mnie naprawdę zaskoczył. Robi wrażenie, nie ma co. A jak się pomyśli, że w tak niepozornym miejscu już 800 lat erygowano parafię...
Z góry widać dokładnie, co to znaczy zbudować kościół na planie krzyża.
Z Pruszkowa początkowo zamierzałem jechać do Warszawy drogą wojewódzką 719, ale po kilkuset metrach zawróciłem. Niskie, zimowe słońce odbijało się w kałużach i mokrym asfalcie tak, że prawie nic nie widziałem. Pomyślałem, że kierowcy też mało co widzą, więc lepiej nie kusić losu. Droga przez Piastów, Reguły, Ursus, Włochy okazała się zdecydowanie bezpieczniejsza i wygodniejsza. Znalazłem więc lepszy wariant niż tak nielubiane przeze mnie Aleje Jerozolimskie.
Zanim wyjechałem, już niemal na granicy z Piastowem natknąłem się na to miejsce. Tu, w dawnych Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego, Niemcy gromadzili ludność Warszawy po Powstaniu, przed wywózką do Rzeszy.
Kto chce więcej się dowiedzieć o tym miejscu, proponuję zajrzeć do
Wikipedii
Wymiana baterii w nadajniku licznika niewiele dała. Wprawdzie licznik pokazuje jakieś wartości, ale są one bardzo niewiarygodne. Różnica w dystansie wyniosła ok. 30% mniej niż ta z telefonu i nawet wymiana drugiej baterii, w liczniku, też nie poprawiła sytuacji. Nie ma rady jutro kupuję licznik.
Sylwestrowa trasa tak mi się spodobała, że dziś postanowiłem ją powtórzyć, ale ponieważ to niedziela, czasu nie miałem dużo i musiałem zastosować wariant skrócony. Rzut oka na termometr i sytuację pogodową za oknem i męska decyzja o rezygnacji z zimowej kurtki softshellowej, na rzecz cienkiej przeciwdeszczówki. Niestety nie byłem aż tak odważny, żeby nie zakładać podkoszulki termicznej i bardzo szybko zacząłem się pocić. Dopiero jak dojechałem do Statoila na Połczyńskiej i w toalecie mogłem się jej pozbyć, dalsza jazda stała się przyjemniejsza. Tym bardziej, że deszczyk też przestał kropić. Na Szeligowskiej i Sochaczewskiej samochodów jak na lekarstwo, cała szerokość drogi do mojej dyspozycji, więc i kałuże mi niestraszne i tak znowu sobie mijałem: Szeligi, Macierzysz, Wieruchów, Strzykuły, Kaputy (sic!), Umiastów, aż dojechałem do Borzęcina, do drogi wojewódzkiej 508. I tu skręciłem w kierunku Warszawy, a nie jak w sylwestra, do Leszna.
Dziś realizowałem zadanie bardziej ambitne, niż tylko samo przywiezienie zakupionych przedmiotów. Musiałem je zobaczyć na żywo, potargować się trochę i - jak się uda - tanio kupić. Szczegóły nie są istotne, powiem tylko, że wszystko się udało, a ja dopisałem czterdzieści jeden kilometrów do styczniowych statystyk. Dystans nadal wpisuję z telefonu, choć wczoraj próbowałem naprawić licznik i już mi się wydawało, że jest dobrze. Podłożyłem folię aluminiową pod baterię nadajnika radiowego przy widelcu i po zakręceniu kołem licznik ożył i cyferki zaczęły się zmieniać. Ale dziś podczas jazdy, choć początkowo było dobrze, potem pokazywał bardzo różne prędkości: raz było to np. 20km/h, by za sekundę spaść do 4km/h. Na koniec różnica pomiędzy licznikiem a telefonem wyniosła 10 km. Miałem kiedyś zapasowy licznik, który dziś bardzo by mi się przydał, ale już go nie mam. Może gdzieś go znajdę, bo jazda bez licznika, to nie jazda. Wydaje mi się też, że prędkość średnia też jest zaniżona, ale nie mam jak tego zweryfikować i wpisuję też z telefonu.
Pierwszy wpis tegoroczny i bez zdjęć ani pełnej mapy. No cóż, tak wyszło... Mapa jest tylko w jedną stronę, w drugą się nie włączyła, a zdjęć nie robiłem, bo nie wziąłem aparatu. Najpierw pojechałem do Lidla bo rzucili atrakcyjny towar, a przy okazji drobne sprawunki spożywcze zrobiłem. Wróciłem, rozpakowałem plecak, zjadłem śniadanie i pojechałem do Piaseczna zawieźć zdobyty deficytowy towar:) Najlepsza droga jest teraz wzdłuż ogrodzenia lotniska i trasy S79 z tym, że dotychczas wracałem nią do Warszawy, dziś pojechałem w drugą stronę. Trochę modyfikując trasę dojechałem do Puławskiej, a dalej już jak zwykle. Wracać chciałem nad Wisłą Wałem Zawadowskim, ale tak kompletnie pomyliłem kierunki w samym Piasecznie, że znalazłem się i w Żabieńcu i w Jesówce i w jakimś Jazgarzewie wreszcie jak zobaczyłem drogowskaz na Grójec, Gołków albo centrum, to wybrałem to ostatnie i znów znalazłem się niemal w punkcie wyjścia. Z topografią zawsze mam kłopoty, a na dodatek telefon znów odmówił współpracy, więc dalszą drogę do domu pokonałem tradycyjnie Puławską.