Wyjeżdżając z domu poczułem, że tylny hamulec ledwo zipie, ale że przód trzymał dobrze, to niezbyt się tym przejąłem. Szybko dojechałem na Ursynów i zdążyłem jeszcze przed zamknięciem odebrać receptę, choć niektórzy nie wierzyli, że mi się uda. Potem ulicą Orszady zjechałem do Miasteczka Wilanów i już po chwili prułem do Powsina. Wprawdzie czasu na jazdę do Gassów nie miałem, ale chciałem zaliczyć krótszą pętlę, do mostu w Obórkach. Tam zrobiłem przystanek na fotkę, a z jadącej grupki słyszę: cześć Jurek! cześć Jurek! cześć Jurek! Okazało się, że to wirtualni rowerowi znajomi z Wykopu mnie rozpoznali i zahamowali żeby się przywitać. Zaprosili mnie do wspólnej powrotnej jazdy obiecując, że nie będą cisnąć za mocno i że mnie nie urwą. Bardzo sympatyczni młodzi ludzie: Marcin, Kuba i dziewczyna, której imienia nie zapamiętałem o ksywie/nicku? Rdza, doskonale korespondującym z kolorem jej włosów. Po drodze uczyli mnie jak się jedzie na kole, jakie jest znaczenie sygnałów dawanych przez prowadzącego, a gdy powiedziałem o kłopotach z tylnym hamulcem, Marcin natychmiast odkrył przyczynę. Nie miałem już prawie okładzin. Zaproponował, że mi je da, bo leżą u niego i się kurzą, jeśli mi po drodze wracać Belwederską. Gdy tam dojechaliśmy, nie tylko je przyniósł, ale na dodatek od razu na klatce mi je wymienił. Ja w tym czasie gadałem z Kubą, bo Rdza pożegnała się z nami już wcześniej. Niesamowicie pozytywni młodzi ludzie, uczynni, sympatyczni, pogodni i weseli. No i zakręceni na punkcie roweru - może to jest wytłumaczenie? :)
Nie zapowiadało się dziś na to, że będę wychodził gdzieś z domu, a o rowerze to już nie mam mowy absolutnie. Wprawdzie musiałem być na Śródmieściu ale byłem gotów to odwołać, byle tylko nie moknąć w tej ulewie. Jednak w końcu deszcz przestał padać i nawet nieśmiało zaczęło wyglądać słońce, więc wsiadłem w tramwaj (sic!) i pojechałem. Gdy już załatwiłem sprawę i wróciłem do domu, a deszcz nadal nie padał i jezdnie już wyschły, przebrałem się rowerowo i pojechałem na Marynarską odebrać telefon z naprawy. Koszt wymiany potłuczonego wyświetlacza to 691 złotych, koszt hartowanego szkła zabezpieczającego wyświetlacz, kilkadziesiąt. Rachunek jest prosty, prawda? Nie dla wszystkich, ale... kto bogatemu zabroni? Gdy już oddałem telefon wiatr, który dziś wiał wyjątkowo mocno, napędził nie wiadomo skąd tyle czarnych chmur, że w strachu przed kolejną nawałnicą zarządziłem szybki odwrót. Po kilku minutach, ten sam wietrzysko rozpędził groźne chmurzyska precz i znowu wyszło słońce. Zanim dojechałem do domu zdążyłem pożałować, że mam na sobie koszulkę z długim rękawem. Tak to się zmieniała pogoda w Warszawie, ale wiatr w mieście nie jest aż tak dokuczliwy, jak to widać i słychać u Księgowego. A mnie nawet niechcący kilka pucharów udało się zdobyć.
Znowu, kolejny już dzień jazdy po mieście. Coś zawoziłem, coś przywoziłem, coś odbierałem, coś kupowałem - nie sprzyja to szybkiej jeździe. Ale znalazłem trzecie miejsce w Warszawie odwiedzane przez turystów z Izraela, po cmentarzu na Okopowej i Umschagplatz. To podwórko na Złotej, gdzie zachował się fragment muru getta. Dziś stały tam trzy autokary, ale miałem szczęście gdy akurat grupy Żydów przemieszczały się z jednego na drugie podwórko i mogłem szybko cyknąć parę fotek. Drugi punkt mojej wycieczki to był Szpital Grochowski na Grenadierów, potem szpital na Ursynowie i powrót do domu. W trakcie podróży walczyłem z wariującym GPS-em w telefonie, który wyłączał się gdy gasiłem ekran i chowałem do kieszonki. Coś się w ustawieniach poprzestawiało.
Nie dało się wygospodarować czasu na poważna jazdę, a miałem kilka spraw do załatwienia, więc tylko pokręciłem się trochę po ulicach. Byłem między innymi zapisać się do lekarza i udało się dostać termin już na poniedziałek - dobrze, że nie jestem chory. Potem na Marynarskiej u Samsunga zostawiłem do naprawy ich flagowca, Galaxy S7 i troszkę dookoła wróciłem do domu. Za gorąco było na jazdę, nawet zdjęć mi się nie chciało robić. Będzie bez. Tym razem mapka z endo, bo biorę udział w "Pomoc mierzona kilometrami". Nauczyłem się (przypomniałem sobie) jak się je wstawia z endomondo.
Dzisiejsza trasę znalazłem gdzieś, kiedyś w internecie, chyba jak na ustawkę się umawiała #rowerowawarszawa z wykopu. Ściągnąłem ją na telefon i czekała do dziś, bo chciałem tym razem przejechać trasę do Góry Kalwarii w obie strony. Dziś już niestety nie jechałem tak szybko jak wczoraj i w efekcie wyprzedziło mnie ze trzydziestu szoszonów, ale nie jest to dla mnie jakaś trauma specjalna. Czułem, że jedzie mi się gorzej niż wczoraj, jakoś tak ciężko się kręciło i trudno było dobić do 30 km/h, a pod koniec to już całkiem bryndza. Dlatego zdziwiłem się, że aż trzynaście życiówek na segmentach wykręciłem, a w sumie dostałem od Stravy 35 pucharów.
Tym razem mój przejazd poprowadziłem w odwrotnym kierunku niż zazwyczaj. Miałem niewiele czasu do zmroku i musiałem trochę się spieszyć, a że dobrze się czułem, to rezultat przeszedł moje oczekiwanie. Osiemnaście rekordów życiowych na segmentach Stravy, do tego kilka drugich i trzecich czasów - w sumie 24 kieliszki. Raz tylko zatrzymałem się na piaseczyńskim rynku z zamiarem zmoczenia chustki, ale chodnikowe wodotryski nie działały. Potem już kręciłem najszybciej jak się dało i tym razem nikt mnie w drodze od Konstancina, przez Gassy i aż do samego Wilanowa nie wyprzedził.
Od kilku tygodni czekałem na okazję, by oddać i osobiście podziękować koledze vuki, za możliwość przetestowania siodełka Adamo Prologue. Wreszcie Marek dał znak, że jest w okolicy więc z radością wykorzystałem sposobność by go poznać i przy okazji zrobić trochę kilometrów. Przed południem nie mam możliwości, z uwagi na miłych gości, którzy przyjechali na wakacje, ale po obiedzie nic już nie stało na przeszkodzie. Jedynie pogoda była dość niepewna, ale tym razem nie mogło mnie to powstrzymać. Radzików IHAR leży przy trasie moich częstych wędrówek przez zachodnie wioski, ale nie miałem okazji nigdy tam zajeżdżać. Pewnie dlatego, że jest tam znak "droga bez przejazdu", która prowadzi tylko do Instytutu i instytutowego osiedla. Tajemniczy skrót w tytule wpisu, to Instytut Hodowli i Aklimatyzacji Roślin, a na tablicy z nazwą miejscowości jest naprawdę Radzików IHAR, w odróżnieniu od prawdziwego Radzikowa, który jest zwykłą wsią koło Błonia.
Marek czekał na mnie na przystanku i z daleka już komentował moją wolną kadencję i słaby czas przejazdu. Jakoś udało mi się wybronić, szybko złapaliśmy dobry kontakt i następne kilkanaście minut, upłynęło nam na wesołych pogwarkach o sprawach, a jakże, rowerowo - maratonowych. Niestety czas mijał nieubłaganie, a ja miałem przed sobą drogę powrotną, ze słabym światłem przednim. Chciałem wrócić jeszcze w miarę po widnemu, więc pożegnaliśmy się i ruszyłem z powrotem. Poznałem kolejnego, bardzo sympatycznego członka rowerowej społeczności i cieszę się, że jest nas tylu pozytywnie zakręconych.
PS. W Kaputach o 18:50 widziałem jadącą z przeciwka i to bardzo szybko, ładną, drobną dziewczynę z jasnym kucykiem, bez kasku, na czarnej szosie. Czyżby Hipcia?
Nie miałem czasu na rower, bo jednak są w życiu sprawy ważniejsze, więc wyjechałem zdecydowanie później niż zwykle. Wybrałem trasę biorąc pod uwagę siłę i kierunek wiatru, który dziś był wyraźnie odczuwalny i nawet dość chłodny. Nawet żałowałem początkowo, że nie wziąłem koszulki z długim rękawem, ale po niedługiej chwili rozgrzałem się jazdą i dalej było już w porządku. Pomimo przeciwnego wiatru udawało się kręcić z niezłą jak na mnie prędkością i to jest istotna korzyść z posiadania roweru szosowego. A w powrotnej drodze, z wiatrem, zdobyłem kolejne trofea od Stravy, tym razem 11 pucharów.