Zawsze w sobotę wyjeżdżam wcześnie i jeżdżę długo. Oczywiście muszą być spełnione dwa warunki: pogoda i czas - no i chęć, rzecz jasna. Dziś było wszystko, a jednak rano zamiast jechać gdzie oczy poniosą, wybrałem sie na zakupy do sklepu na L po spodenki i pompkę. Nie wiem jak przeoczyłem rowerowy czwartek, coś mi się pozajączkowało, że to w sobotę będzie. Dopiero wczoraj wieczorem coś mnie olśniło, ale dziś jadąc po zakupy nie miałem wielkich nadziei. Okazało się, że kupiłem bez trudu, potem jeszcze jeździłem szukając w pozostałych sklepach innego wzoru, a w końcu jeszcze raz wracałem wymienić rozmiar - eLka zawsze pasuje w ciemno, a tym razem lepszy okazał się rozmiar M.
Po tych wszystkich perypetiach zrobiło się późnawo, ale wreszcie mogłem jechać. Najpierw zajrzałem na Powązki, zobaczyć czy połamane drzewa i gałęzie nie narobiły szkód, a potem do sklepu na Szlenkierów po odbiór. Później mogłem już zająć się prawdziwą jazdą. Wybrałem się do Gassów, bo ta droga nigdy mi się nie znudzi. A po drugie można się pościgać z sobą na segmentach i zobaczyć jak tam progresja wyników. Na przystani zrobiłem krótki foto-stop i pojechałem do Piaseczna. Troszkę pogoda się spsuła, jakieś ciemne chmury się pojawiły nie wiadomo skąd, spadło nawet kilka kropli deszczu wielkości orzecha laskowego i bałem się, że w minutę zrobi się potop. Jak wczoraj. Ale się udało. Uciekłem z pod tej chmury, a im dalej od Wisły, tym lepsza pogoda się robiła. Na koniec jeszcze chciałem sprawdzić ile się uda wykręcić z wiatrem na zjeździe z estakady w Alejach Jerozolimskich przy Łopuszańskiej. Wyszło 48,6 km/h - to mój nowy PR plus 18 kieliszków na Stravie.