Pokręciliśmy się dziś z kolegą Krzysztofem po Warszawie, ale unikając w miarę możności jazdy po jezdniach. W dużej mierze się to udało, czyli z naszą infrastrukturą rowerową nie jest tak najgorzej. Jak komuś zależy i chce się tylko przejechać, a nie gdzieś dojechać, to spokojnie może drogami rowerowymi i mało ruchliwymi ulicami przejechać całkiem spory dystans. Nad Wisłą udostępniono kilka dni temu odcinek spacerowo-rowerowy biegnący na tyłach KS "Spójnia"i Narodowego Centrum Sportu, do Mostu Grota, o czym napisał Pełnomocnik Rowerowy. Rzeczywiście fajna droga gruntowa oddalona od Wybrzeża Gdyńskiego, wśród drzew, można się poczuć jak poza miastem, nawet samochodów nie słychać. Po drugiej stronie Wisły jest o wiele dłuższy odcinek drogi wśród krzewów i drzew, od Mostu Grota do Łazienkowskiego, jest gdzie jeździć terenowo.
Fragment Nadwiślańskiego Szlaku Rowerowego (zdjęcie z fanpagu Pełnomocnika Rowerowego Prezydenta ds komunikacji rowerowej) ........................................... PS.
A pod Agrykolę podjechałem, jak Krzysiek już parę kółek na górze zrobił...
Tytuł lakoniczny i tajemniczy, a ja całą drogę i teraz też, myślę: dlaczego nie pojechałem dalej, dlaczego zrezygnowałem z tak precyzyjnie zaplanowanej, narysowanej i wgranej do telefonu wycieczki? Decyzję o tym podjąłem bardzo spontanicznie i szybko, gdy tylko poczułem lekkie pieczenie w miejscu styku pewnej części ciała, z siodełkiem. Może się przestraszyłem, że prawdziwy ból pojawi się później i będę przez następne 100 km cierpiał, w imię nie wiadomo czego? Może doszło do tego nieodpowiednie ubranie, a kurtki zdjąć nie mogłem bo byłem spocony, co przy jedenastu stopniach i w samej koszulce mogło skończyć się chorobą? Może siedząca gdzieś z tyłu głowy informacja z acuweather, o spodziewanej burzy z piorunami o dwunastej? Może lekka obawa przed jazdą przy kiepskiej widoczności drogą krajową 61 do Pułtuska? Może wszystko po trochu, a może nic z tego, bo mi się tylko i po prostu odechciało? Bo po co się męczyć, skoro dziś przekraczam dziesięć tysięcy kilometrów w tym roku?
Wiem, że gdyby myśl o powrocie pojawiła się 5 kilometrów dalej, to na pewno bym się nie wrócił. Ale ponieważ te wątpliwości pojawiły się przed rondem, skręciłem skwapliwie na Nieporęt i najkrótszą drogą wróciłem do domu. Oczywiście nic mnie bolało, burzy nie było, deszczu tez nie było, czasami lekka mżawka, osiadała na okularach. A ja siedzę i myślę: dlaczego właściwie nie zaliczyłem czterech nowych gmin i nie przejechałem dwa razy dłuższego dystansu?
Poczytałem sobie wczoraj relacje Wilka i Kota z wyprawy po gminy województwa zachodniopomorskiego i nabrałem ochoty na poprawienie swojego mizernego stanu posiadania. Za cel postawiłem sobie gminy: Pniewy, Błędów, Belsk Duży i Jasieniec, czyli ciąg dalszy eksploracji kierunku południowo - zachodniego. Sprawdziłem jeszcze wczoraj wszystko na mapie zaliczgminę i google, a żeby nie było niespodzianek z szukaniem miejscowości, kazałem nawigacji obliczyć i narysować trasę.
Dziś rano ubrany w podkoszulkę termiczną, bo odczuwalna temperatura wynosiła niespełna dziesięć stopni, wyjechałem z domu kierując się prosto na południe, by przez Janki dotrzeć do Rembertowa (tego za Tarczynem). Tam pożegnałem międzynarodową E77, bo odtąd, zgodnie z planem, cała moja dalsza trasa miała prowadzić drogami lokalnymi. I tak było. Prowadzony wskazówkami głosowymi dotarłem do najdalszego punktu czyli Sakówki, zaliczając tym samym przedostatnią gminę Błędów. Tam postanowiłem wpisać w navi kolejną miejscowość Widów w gminie Jasieniec, potem miał być Prażmów, Gołków, Lesznowola i dalej do domu. Niestety nawigacja wyszukiwała mi tylko Widów w województwie śląskim, a na ekranie nie mogłem jej znaleźć. Na dodatek bateria zaczęła ostrzegać o swoim rychłym końcu, a ja z zaskoczeniem stwierdziłem brak powerbanku, który - dałbym sobie uciąć głowę - wkładałem przed wyjściem do kieszeni koszulki. A jeszcze aplikacja endomondo nie wiedzieć czemu przestała działać, o czym przekonałem się dopiero po wyjęciu telefonu. Wobec tylu nieszczęść nie pozostało mi nic innego, jak wracać zapamiętaną (hłe..., hłe..., hłe...) drogą z powrotem, rezygnując z zaliczenia ostatniej gminy. Jak było do przewidzenia zgubiłem drogę już po drugim, czy trzecim zakręcie, a jadąc według wskazówek zapytanego autochtona, szybko dojechałem do E77 i to na wysokości przekreślonej tablicy "Grójec" Tym sposobem zamiast spokojnymi, bocznymi drogami, zafundowałem sobie prawie 80 kilometrów jazdy w towarzystwie tysięcy mijających mnie samochodów. Ale nie narzekam specjalnie. Chciałem jak najszybciej skończyć tę podróż i wykręciłem rekordową jak na mnie średnią. Tak że tak. A gminę Jasieniec zaatakuję kiedy indziej i chyba od innej strony.
PS. Podkoszulkę zdjąłem w połowie trasy i zawiązałem na kierownicy, rękawy też musiałem podwinąć. Ciepło.
Pomimo braku słońca temperatura nadal pozwalała jeszcze jeździć "na krótko". Wprawdzie lepiej było nie przystawać na dłużej, bo wtedy organizm dość szybko się wychładzał, ale podczas jazdy było w sam raz. I tylko na zdjęciach widać, że to już prawdziwa jesień...
Przez Tarchomin przejeżdżałem już dwadzieścia razy, albo i więcej bo to moja stała trasa z Mostu Północnego do Nowego Dworu, czy w kierunku Zalewu Zegrzyńskiego. Zawsze jeżdżę tymi samymi ulicami i zawsze do Modlińskiej dojeżdżam najdalej na północ jak tylko można, by maksymalnie skrócić czas jazdy tą wylotówką. I dopiero dziś, po tylu razach, odkryłem drogę nad Wisłą, która można spokojnie dojechać do Pałacu w Jabłonnej, albo i do samego Rajszewa na partyjkę golfa. Na początku, blisko osiedla i bloków na Odkrytej jest kostka, potem całkiem przyzwoita i bez dziur droga gruntowa, a na końcu wąska ścieżka, na której jednak też jedzie się nie najgorzej. Oczywiście zajechałem za daleko, o czym oświecił mnie zapytany rowerzysta, ale dzięki tym nadrobionym kilometrom mam kolejną "setkę", więc nie ma tego złego.
W Legionowie jakiś nawiedzony misjonarz trąbiąc donośnie i machając ręką nawracał mnie na śmieszki rowerowe (ta ma pewnie ze 200 metrów). Jechał lewym pasem, więc ani mu nie przeszkadzałem, ani nie utrudniałem w najmniejszym stopniu jazdy, krzyknąłem spierdalaj! i pozdrowiłem międzynarodowym znakiem pokoju. Za kilkaset metrów wyprzedziłem go, bo wszystkie samochody utknęły w gigantycznym korku - dziś był przejazd uczestników Legionowskich Spotkań Motocyklowych - ale jechałem równoległą droga dojazdową do posesji i sklepów, a ten frajer był za ekranem, bo tym razem ja bym go pouczył, o zasadach używanie sygnałów dźwiękowych.
Nad Zalewem Zegrzyńskim ruch na drodze, tłoczno na plaży, biało od żagli na wodzie, wypożyczalnia skuterów wodnych działa pełną parą - normalnie pełnia sezonu, brakuje tylko kąpiących się. Droga od Nieporętu do Rembertowa jak zawsze obstawiona w 5 - 6 miejscach, pracującymi w najstarszym zawodzie świata paniami. Dodatkową atrakcję zapewniają też od dwóch, albo trzech lat drogowcy, w okolicy Zielonki dziś, w sobotę, korek mierzył równy kilometr, zmierzyłem, a w drugą stronę, nad Zalew, był jeszcze dłuższy. Ja zaś, po dojechaniu do Rembertowa skręciłem w Marsa, dojechałem do Mostu Siekierkowskiego i stamtąd już stałą trasą, z podjazdem Spacerową wróciłem do domu. Bardzo dobrze się jechało i to pomimo braku prowiantu i niedostatku wody, tylko 0.75 litra na całą trasę wypiłem, a to przy dzisiejszej letniej pogodzie nieco za mało. Ale to szczegół, poza tym wszystko OK.
Jeśli chodzi o jazdę, nie ma o czym pisać. Pojechałem na Marynarska odebrać laptopa z serwisu Szukam dentysty, który za leczenie kanałowe jednego zęba bierze mniej niż 500zł.
Poranki już zimne, trzeba przeprosić się z długimi spodniami rowerowymi, pomyśleć o podkoszulce, albo bluzie. Rano tak właśnie ubrany pojechałem do przychodni na Wrocławską, a ponieważ musiałem swoje odczekać pod gabinetem, było mi bardzo, bardzo gorąco. Gdybym miał bluzę, albo kurtkę, to bym zdjął, ale miałem termiczną podkoszulkę i musiałbym się obnażać na korytarzu. A z kolei do łazienki pójść nie mogłem, bo mogłem w każdej chwili być wywołany do lekarza. Tak źle - i tak niedobrze. Bo ja na rower ubieram się, tak jak do jazdy rowerem i wtedy jest okej, ale jak muszę robić coś innego, to już gorzej. W zimę marznę, jak muszę gdzieś postać na dworze, a pod dachem jest zdecydowanie za gorąco. Drugi wyjazd już lepiej rozegrałem ubraniowo. Było 15 stopni to można już było zrezygnować z długich spodni, a na górę wystarczała sama koszulka z długim rękawem. Było w sam raz. Tylko wiatr ciągle miałem niesprzyjający, nie wiem dlaczego nigdy nie chciał wiać w plecy. Taki los...
A na zakończenie niespodzianka. Jedliście polskie truskawki w październiku? U nas na działce posadziliśmy je w lipcu i owocują od sierpnia. Jedne są czerwone i pyszne, inne jeszcze zielone, a jeszcze inne dopiero kwitną. Jak mróz nie przyjdzie i śniegi nie spadną, to na Boże Narodzenie spodziewam się ostatniego rzutu.:)