Wiatr południowo-zachodni więc wybrałem w miarę neutralny kierunek, czyli zachód. Początkowo zamierzałem jechać Alejami Jerozolimskimi do Pruszkowa, ale po drodze kilka razy zmieniałem decyzję i w rezultacie znalazłem się nawet na autostradzie.
Dzisiejszy trójkąt wyszedł trochę niezgrabny i niezamknięty, a to z powodu zamknięcia Garmina w bagażniku. Zacząłem rejestrować trasę dopiero u celu podroży samochodowej i początku trasy rowerowej. Z Ursynowa do Gassów jest siedemnaście kilometrów i z Gassów do Piaseczna, też tyle samo. Znowu nie zajrzałem na przystań, ale po prostu nie chciałem się zatrzymywać, bo szkoda mi było czasu. Za to w Piasecznie zrobiłem dłuższą przerwę, ale tam miałem co robić.
Kilometry wpisuję z licznika, dodając dystans po samochód.
Posiadanie basenu ogrodowego, to duża frajda, szczególnie dla dzieci, ale na zimę wymaga demontażu, wysuszenia, poskładanie części itp. No i dziś w takiej sprawie właśnie przejechałem się do Piaseczna. Zawszeć to we dwóch wygodniej i szybciej. A sama jazda jakaś taka nie bardzo. Niby kręciłem tak samo, a prędkość mniejsza. Kryzys?
Wyszedłem z domu dobrze po dwunastej i na więcej kilometrów czasu nie było. Coby się nad trasą nie głowić, wybrałem tradycyjną jazdę po trójkącie i pojechałem. Początek Żwirkami do lotniska, a dalej przez południowe wioski; Dawidy, Zgorzałe, Zamienie do Bobrowca. Tam skręt na zachód i z wiatrem do Piaseczna, Konstancina i Gassów. Tym razem nawet nie zajeżdżałem do przystani, na nomen omen, przystanek, tylko zacząłem ostatnią prostą, czyli przeciwprostokątną wzdłuż Wisły. A tak w ogóle, to wcale nie stawałem, oprócz czekania na światłach. Tak się wkręciłem w kontrolowanie rytmu, że zacząłem jazdy traktować jak trening? Niemożliwe... Faktem jest jednak, że staram się utrzymywać rytm pedałowanie bliski optymalnego i chyba dobrze mi to robi. Manetki rozgrzały się do czerwoności, a łańcuch tańczył po wszystkich zębatkach, zarówno z tyłu, jak i z przodu. Ale dzięki temu nie jechałem siłowo, nie męczyłem mięśni i nie nadwyrężałem kolan, a średnia więcej niż przyzwoita. Tym bardziej, że wiało i sporo kilometrów było w ruchu miejskim, co zawsze spowalnia. Ale do Gassów udało się wykręcić 25,7 km/h co jest moim rekordem.
Napisałem przedwczoraj, że nie wiem po co kupiłem czujnik kadencji. Ale skoro już go mam i tak ładnie i bezproblemowo sparował mi się z Garminem, to dziś postanowiłem spróbować, jak to będzie, gdy będę pedałował, te zalecane 90 obrotów na minutę. Powiem tak - łatwo nie było, ale prawie dałem radę. Prawie, bo średni rytm wyniósł 82. A dlaczego te 90 obr/min jest złotym środkiem pomiędzy wytrzymałością, a szybkością, lepiej ode mnie wytłumaczy Dawid Myśliwiec z kanału "Naukowy bełkot". Rzeczony fragment zaczyna się od 22:40, ale cały ten odcinek jest wart obejrzenia. Jest sporo smaczków i ciekawostek kolarskich.
A ja? No cóż. Kręciłem najszybciej jak się dało i żeby utrzymać kadencję mocno pracowałem manetkami i to przy obu przerzutkach. Mogłem sprawdzić empirycznie, że przy tym samym rytmie pedałowania, prędkość wahała się od 17 km/h do 33 km/h. Wykorzystywałem chyba wszystkie możliwe kombinacje przełożeń, ale zdaje się, że mają rację z tą optymalną kadencją. Takiej średniej jeszcze nie miałem. :)
Zdjęcie tylko jedno, z Borzęcina, ale kontrola czasu nie wypaliła. Zegar znów stanął.
Dawno nic nie robiłem w Piasecznie, to dziś sobie pojechałem popracować. W trakcie dzisiejszej przejażdżki trzy kobiety próbowały mnie uszkodzić, skręcając w prawo i przecinając przejazd rowerowy. Żadna mnie nie zauważyła, chyba znowu włączyła mi się niewidzialność. Będę musiał uważać. Patrząc na to zdjęcie i podziwiając opony zauważyłem problem. Jeśli kupię podsiodłówkę, to jak będę zakładał ten dupochron?
Plan był, wyruszyć rano gdzieś dalej, ale ulewa szumiąca za oknem wybiła mi to z głowy. Tam mnie to zdemotywowało, że w rezultacie wyruszyłem dopiero w południe. O tej porze szans na jakiś sensowny dystans już nie było, ale przynajmniej 50+ miałem nadzieję ukręcić. Troszkę mi się ta nadzieja zachwiała, gdy zaraz po wyjściu z domu zaczęło siąpić, ale że jestem na świeżo po lekturze wielu relacji z tegorocznego ultramaratonu Świnoujście - Ustrzyki, to... sami rozumiecie. Skoro uczestnicy w ulewie mogli jechać po kilkadziesiąt godzin i dojechać do mety, to cóż znaczył ten deszczyk? Założyłem na siebie moją kurtkę "trzepotkę" i postanowiłem nie wracać. To była dobra decyzja, bo zanim zdążyłem przemoknąć przestało padać, a nawet na chwilę wyszło słońce i błyskawicznie wysuszyło kurteczkę. Później wprawdzie jeszcze kilkakrotnie popadywało, ale już nawet kurtki z kieszeni nie musiałem wyjmować. Co do samej jazdy, to nie byłem zdecydowany gdzie mam jechać i właściwie kręciłem się troszkę bez planu. Kilka razy zawracałem, błądziłem to tu, to tam, aż dotarłem do Nowej Stacji w Pruszkowie. To nazwa właśnie otwartego centrum handlowego, ale nie zakupy, a możliwość szybkiego przeglądu roweru mnie tam sprowadziła. Tym razem obsługą punktu zajmowali się mechanicy z serwisu rowerowego w Raszynie. To chyba jakaś nowa tradycja, bo jak otwierali galerię w Elektrowni Powiśle, też oferowali z tej okazji bezpłatny przegląd i regulacje. Tym razem tylko hamulce mi troszkę podciągnęli i lekko linkę tylnej przerzutki naciągnęli. Niestety zauważyli też to, co ja przegapiłem, a mianowicie spękane mocno boczne powierzchnie opon. Kupiłem je w maju ubiegłego roku i mają przejechane niespełna jedenaście tysięcy kilometrów. Wprawdzie bieżnik jest jeszcze całkiem w porządku, ale trzeba się zacząć rozglądać za nowymi. Tym razem kupię coś porządniejszego niż B'Twin resist za 45 zł. :)
Dość późno wybrałem się na pojeżdżawkę i jadąc, miałem z tyłu głowy ostrzeżenie IMGW o burzach z gradem. Na dodatek aplikacja meteo ICM wskazywała, że grzmoty i pioruny będą walić od czternastej do siedemnastej. Dlatego postanowiłem zbytnio się nie oddalać od cywilizacji, by móc znaleźć bezpieczne schronienie, jakby co. Najpierw postanowiłem odszukać w Michałowicach - Wsi firmę przyjmującą elektrośmieci. Znalazłem ją na Kasztanowej 41 blisko tego słynnego Domu Weselnego "Venezia Palace", czy jakoś tak, w Puchałach. Przyjmują nie tylko drobne, ale wszystkie elektrośmieci, jakby ktoś chciał być eko i nie wystawiać w nocy pod śmietnik. U mnie przewraca się po różnych szufladach i szafkach, kilka/kilkanaście zabytkowych telefonów komórkowych sprzed ery smartfonowej, wraz z ładowarkami, z dziwnymi wtyczkami, pasującymi tylko do nich. Teraz już wiem gdzie i na pewniaka pojadę im oddać. Później jeździłem już zupełnie bez planu, to tu, to tam, wciąż czekając na burzę i patrząc w niebo. Skoro jednak nie chciało lunąć, grzmieć i błyskać, to choć to minimum przyzwoitości, czyli 50+ trzeba było zrobić. Dlatego z Ursusa nie wróciłem do domu, tylko przez Aleję Miłości odbiłem na zachód i pojechałem przez Macierzysz do Starych Babic (znowu) i przez Latchorzew dotarłem na daleką Wolę. W tamtejszym Decu pani z ochrony dała mi maseczkę, aby móc mnie wpuścić do środka, bo znowu mnie podkusiło oglądać podsiodłówki. Szukam już od dawna, ale w tym akurat aspekcie, jestem jak ta panna, co to "i chciałaby i boi się." Do roweru szosowego nie każda pasuje i choć widziałem u ludzi całkiem fajne i zgrabne, to sam jeszcze takiej nie znalazłem. dziś odwiedziłem wspomnianego Deca, sklep Cannondale zaraz obok i Ski Team na Karolkowej. Bez rezultatu.
PS.
Co do nazwy Aleja Miłościw Morach, to została ona użyta w oficjalnym dokumencie jakim jest: "UCHWAŁA NR XXXV/866/2016
RADY MIASTA STOŁECZNEGO WARSZAWY
z dnia 22 września 2016 r.
w sprawie pomników przyrody położonych na terenie Dzielnicy Bemowo m.st. Warszawy". W Załączniku nr. 1 do powyższej uchwały pod numerem 11 jest aleja drzew "Aleja Miłości", a na niej 85 lip krymskich (Tilia ‘Euchlora’) z podaniem ich wysokości i pierśnicy pnia na wys. 1,3 m.
Źródło: Dziennik Urzędowy Województwa Mazowieckiego z 6 października 2016 roku poz. 8586.