Okno pogodowe należało wykorzystać maksymalnie jak się da, toteż zaplanowałem sobie na dziś trasę ponad stukilometrową. Ale żeby taki dystans nie poszedł na marne, trzeba choć kilka nowych kwadratów zaliczyć. Tym razem swój stan posiadania powiększyłem o dwa, czyli cel został zrealizowany. Te dwa kwadraty leżały aż za Sochaczewem i dojechałem do nich, jadąc cały czas drogą wojewódzką numer 580. Zrobiłem to pierwszy raz, bo zwykle wybieram inny wariant, ale dziś chciałem maksymalnie uprościć trasę. Zacząłem od Babic, przez Borzęcin, Zaborów, Leszno, Kampinos, Żelazową Wolę aż do Sochaczewa. Po okrążeniu tego miasta od zachodu mogłem wracać i teraz już pojechałem mniej ruchliwymi drogami, a częściowo całkiem pustymi. Nadal trwa bowiem budowa ronda na przecięciu mojej drogi i tej z Niepokalanowa do Kampinosu i praktycznie nic nie jeździ. Dalej, no drodze z Leszna przez zachodnie wioski, też kawałkami jest ruch wahadłowy, bardziej upierdliwy niż osiem dni temu. Wtedy dopiero zaczynali, teraz jest więcej takich kawałków. Niedługo tras mi zabraknie i nie będę miał którędy jeździć. :) W Każdym razie kierunek zachodni na razie odpuszczam, a z Gassów też inną drogę do Piaseczna trzeba będzie wybierać.
Dzisiejsza trasa wokół Puszczy Kampinoskiej, to tzw. Duży Kampinos, czyli okrążenie całości. Tu nie robi się skrótów jadąc przez las, tylko nabija kilometry jadąc dookoła. Kilka razy dojeżdżałem już na zachód do Żelazowej Woli, ale wciąż praktycznie powielałem trasę jadąc przez Brochów, a dziś zmodyfikowałem ją tylko trochę i zyskałem sporo nowych kwadratów. Remonty dróg na trasie trwają w najlepsze, ale nie są przesadnie uciążliwe, jeśli jedzie się rowerem. Pogoda słoneczna, temperatura rano niezbyt wysoka, ale na krótko dało się jechać. Tym razem zdradziłem panią Martę i jej bułeczki z mascarpone w Secyminie, bo jechałem tzw. Gassami północy i nie chciałem nadkładać drogi. Pączki i kolę zafundowałem sobie kawałek dalej w sklepie "Na krzyżówkach", też bardzo przyjaznym konsumentom. Są łąwy, stoliki, parasole, więc jest gdzie spokojnie usiąść i zjeść. Posilony i nawodniony ruszyłem na ostatni fragment trasy i w Czosnowie zdecydowałem się jechać wzdłuż "7", bo standardowa droga z Łomianek jest w remoncie i to tym z bardziej upierdliwych. Tak to zapamiętałem z ostatniej jazdy i nie chciałem sprawdzać, czy nadal jest źle. Dystans był za długi, żeby dodatkowo utrudniać sobie życie.
Dawno nie byłem w tamtych okolicach, więc chętnie skorzystałem z propozycji odebrania leku w aptece w Milanówku. Droga znana, acz trochę zapomniana, natomiast powrót przez zachodnie wioski znajomy do bólu. Już z Warszawie kurs przez całe miasto Al. Niepodległości i Puławską, aż na taneczny Ursynów. Na miejscu pogadałem chwilę z córką i podpuszczony trochę przez nią, postanowiłem dokręcić do stówy. Zamiast do domu skierowałem się na południe do Karczunkowskiej, by powrócić znowu przez budowaną obwodnicę. Tym razem wszystko się udało i bez problemu dojechałem do furtki, a potem Wirażową i "żwirkami" do domu. ;)
Trudne zadanie postawiłem sobie na dziś, ale udało się zrealizować założony plan w stu procentach. Wymagało to najpierw bardzo wczesnej pobudki, a potem jazdy praktycznie bez postojów, a i to nie gwarantowało sukcesu. Powrotny pociąg miałem o 14:38, a do przejechania z okładem sto trzydzieści kilometrów i zwykła guma mogła pokrzyżować mi szyki.
Ale od początku.
Najpierw przejażdżka do stacji metra przy Rondzie Daszyńskiego, o 6:40 pociąg do Małkini i o 8:05 rozpoczęcie podróży na dwóch kołach. Rano temperatura jednocyfrowa, ale byłem przygotowany i miałem rękawki, a zresztą za niedługo było już cieplej i mogłem je schować. Początkowy odcinek, na wschód, nie dawał jeszcze wsparcia wiatru, zresztą nie był on jeszcze zbyt silny, ale przynajmniej dawał miłe orzeźwienie. ;) Jechałem po wytyczonym śladzie ciesząc się asfaltami, aż w pewnym momencie nawigacja skierowała mnie na polną drogę, a że była twarda i w miarę równa, to niewiele zmniejszyła moją prędkość, aż do czasu, gdy pojawił się piach. Na szczęście prowadzenia nie było aż tak dużo, ale nawet tam, gdzie dało się jechać, tempo było marniutkie. Z coraz większą obawą wypatrywałem asfaltu, ale ten pojawił się dopiero po pięciu kilometrach. Bezpieczny zapas czasowy skurczył się do poziomu "na styk", ale wreszcie wiatr w plecy zaczął robić robotę i zacząłem odrabiać straty. Trzymałem się cały czas krajowej 63 i choć nawigacja próbowała mnie z niej zdjąć, proponując inny wariant trasy, tym razem pozostałem nieugięty i dojechałem nią do samego dworca w Siedlcach. Zdążyłem znaleźć sklep, uzupełnić płyny i kalorie, kupić bilet i spokojnie poczekać w pociągu na odjazd.
Zaliczone gminy:
Brok, Zaręby Kościelne, Szulborze Wielkie, Czyżew, Boguty-Pianki, Nur, Sterdyń, Jabłonna Lacka, Sabnie, Sokołów Podlaski gmina wiejska, Sokołów Podlaski gmina miejska, Bielany.
Nowych czerwonych kwadratów: 150
Kolejne kwadraty do zdobycia czekały dziś na północnym wschodzie i żeby tam się dostać, skorzystałem z niezawodnej podwózki Kolejami Mazowieckimi. Na pociąg zdążyłem w ostatniej chwili, choć człowiek ze spalinową kosą pod moim oknem, postarał się żebym wstał grubo przed budzikiem. Taka kosa, daje tak samo jak młot, w słynnej scenie "Dzień Świra", ale ja nie zachowałem się jak Adaś Miauczyński, tylko wstałem z łóżka i już.
Czasu więc miałem dużo i wtedy człowiek się nie spieszy i nie patrzy na zegarek co chwila. Tak jak pisałem, na peron dojechałem sekundy przed odjazdem i uratowałem rowerowo dzień. Kiedy już wysiadłem w Nasielsku, skierowałem się na zachód od dawna dobrze już mi drogą wojewódzką 571 i dopiero w Starej Wronie skręciłem na północ do Jońca. Po kolejnym skręcie na zachód, dojechałem do krajowej siódemki, a po jej przecięciu, siecią dróg lokalnych, w tym niestety polnych i szutrowych, dotarłem na powród do wojewódzkiej 570, a nią do Naruszewa. Tu wreszcie przestałem się oddalać i wojewódzką, tym razem o jeden mniejszą - czyli 570, zacząłem powrót. Zbieranie kwadratów jest wymagającą dyscypliną sportową, więc długo nie cieszyłem się prostą drogą do Czerwińska n/Wisłą i gładkim asfaltem. Kolejne lokalne asfalty różnej jakości i kolejne drogi nieprzejezdne dla mobilnych ekip Google Street View. Ale pomimo szosowych opon dało się przejechać je w całości i pchania tym razem nie było. Ostatnia prosta na wschód, to droga krajowa 62, którą też już znam na wylot i nawet przestałem się przejmować ruchem ciężarówek i brakiem wygodnego pobocza. To dobrze, bo przede mną eksploracja owianej złą sławą wśród rowerzystów "pięćdziesiątki". Do pociągu tym razem zdążyłem z zapasem, ale za to pociąg z Mławy miał tylko cztery wagony i przez to było dość ciasno. Z trudem udało mi się powiesić rower i znaleźć miejsce siedzące, co jest w moich podróżach zdarzeniem niezwykle rzadkim. Ale ważne, że dojechałem. Wysiadłem na przedostatniej stacji, przy Kasprzaka unikając noszenia roweru po wielu schodach, a to jedynie trzysta metrów dalej niż gdybym wysiadł na najodleglejszym Peronie 9 Dworca Zachodniego.
Do dystansu dopisane kilometry do i z dworca
Długo siedziałem w domu i nie mogłem zdecydować, czy i gdzie chcę jechać. W końcu postanowiłem jechać na południe, ale nie stałą trasą przez Nadarzyn, do Tarczyna, tylko przez Wólkę Kosowską. Dopiero w Mrokowie skończyła się droga lokalna i po dojechaniu do szosy krakowskiej, czyli krajowej siódemki, skierowałem się w stronę Tarczyna. Wprawdzie chciałem ją przeciąć i skierować się na zachód, ale drogowcy urządzili objazd drogi na Szczaki, a mnie nie chciało się sprawdzać, jak bardzo jest nieprzejezdna. Po trzech kilometrach mogłem opuścić ruchliwą krajówkę i cieszyć się jazdą przez wioski na południe od Warszawy. Ponieważ na Górę Kalwarię nie było dziś czasu, zmniejszyłem kółko wokół Piaseczna i do Gassów dojechałem przez Baniochę i Łubną. Wreszcie już prawie skończyli remont dróg i tylko ostatnie skrzyżowanie z krajową 79 do Sandomierza im zostało. W Gassach prom stał przy brzegu i czekał na pasażerów, a ja dowiedziałem się, że oddanie Mostu Południowego w Warszawie, negatywnie wpłynęło na opłacalność przeprawy. Tym razem i ja nie dałem zarobić armatorowi, bo jednak wolę jeździć po tej stronie Wisły, no i jest bliżej. A'propos bliżej, to kontrolowałem stan licznika i niestety, ale do stówy musiałem dokręcić. :)
Wczorajsze prognozy meteo dawały mi doskonały pretekst do niewychodzenia z domu. Dlatego jak zobaczyłem zachmurzone niebo o poranku, postanowiłem zająć się czymś innym, na przykład przeglądaniem internetu. Niestety okazało się, że wróżbici od pogody tym razem się pomylili i zapowiadanych burz ani deszczu nikt nie widział. Wyszedłem więc stosunkowo późno, a że południowy kierunek na Piaseczno i Gassy trochę mi obrzydł, wybrałem się na eksplorację zachodnich wiosek. Trasę modyfikowałem na bieżąco, w zależności od przejezdności, albo chwilowego kaprysu i tym sposobem dojechałem aż do Kampinosu. W drodze powrotnej zrobiłem krótki postój na kawę i sernik w "Klimatycznej" w Lesznie i pokrzepiony na ciele, z wiatrem w plecy dojechałem do domu. I tym sposobem wpadła nieplanowana i nieoczekiwana "setka".
Wprawdzie po zmianie opon na wąskie 25 mm miałem zrezygnować z jazdy w terenie, ale korciły mnie dwa niedalekie kwadraciki w okolicach Osiecka. Przy okazji chciałem też zainaugurować sezon żeglugowy i przepłynąć Wisłę promem z Gassów do Karczewia. Na promie niespodzianka - w tym roku obowiązki bosmana pełni kobieta, sympatyczna pani Adrianna. Na miłej pogawędce szybko czas minął i nie wiadomo kiedy, a już trzeba było wysiadać. Po minięciu Karczewia,ślad dość niespodziewanie kazał mi zjechać z asfaltu i zagłębić się w Lasy Celestynowskie. Na szczęście droga była twarda i szeroka i tylko ostatni odcinek, przed dojechaniem do słynnej krajowej "50" w miejscowości Tabor, była mocno rozjeżdżona przez ciężarówki. Ale dało się przejechać. Nie można tego niestety powiedzieć o drodze prowadzącej do pierwszego kwadratu. Ale spacer w lesie przy takiej pogodzie to sama przyjemność. :) Kiedy już wróciłem na asfalt, ktoś mijający mnie z przeciwka krzyknął: - Cześć Jurek! Zawróciliśmy obaj i tym sposobem poznałem w realu kolegę, też zbierającego kwadraty, o nicku Przeklinak, a imieniu Cezary. Po zbiciu piątki i wymianie kilku słów rozjechaliśmy się w swoje strony, a ja po kilku kilometrach zaliczyłem swój drugi i ostatni kwadrat. Tym razem dało się dojechać i nie trzeba było wyprowadzać roweru na spacer. W Górze Kawiarni dziś tłumy ludzi i choć dziewczyny za barem uwijały się jak w ukropie, kolejka zapowiadała się na kilkanaście minut stania. Nie miałem na to czasu i tylko ze specjalnego kraniku dla rowerzystów uzupełniłem bidon i wyruszyłem na ostatnią prostą. Było dość późno i dlatego wybrałem jazdę drogą krajową 79 do Piaseczna, a potem prosto Puławską i najkrótszą drogą przy Galerii Mokotów do domu. Rzeczywiście jest osiem kilometrów bliżej niż drogami Urzecza i w sytuacji awaryjnej można jechać. Aczkolwiek bez przyjemności i raczej nie polecam. Dwa nowe kwadraty pozwoliły niespodziewanie powiększyć niebieski kwadrat do wymiarów 43x43.
Jakiś miesiąc temu jechałem z Wileńskiego z kolegą - rowerzystą, który jechał do Małkini, by tam zacząć trasę powrotną do Warszawy. Pomyślałem wtedy, że też chciałbym kiedyś ją przejechać i po powrocie od razu sobie ją narysowałem. Czekała do dziś, na dogodną pogodę, a przede wszystkim, na sprzyjający wiatr. Do pociągu podjechałem metrem linii M2 i o 8:25 zacząłem swoją pierwszą podróż na północny wschód. W Małkini byłem o 9:48 i mogłem ruszać w drogę powrotną. Nie wybrałem najkrótszej, bo do gminy Ceranów trzeba było jechać na wschód, a po pozostałe na południe i dopiero od Węgrowa trasa skręcała zgodnie z kierunkiem wiatru. Tym razem, w odróżnieniu od zbierania kwadratów, mogłem rozkoszować się jazdą po nawierzchniach asfaltowych. Do tego na nowym napędzie i nowych, wczoraj założonych szosowych oponach Michelin
Lithion 3 z kevlarowym wzmocnieniem. Poprzednie też były tej marki, tylko na końcu miały cyferkę 2. Jazdę postanowiłem zakończyć w Sulejówku, bo już czasu zaczęło brakować, a z tego kierunku mam całą Warszawę do przejechania. Do kilometrów dopisuję dojazdy do metra i powrót ze stacji Warszawa Ochota. Nowe gminy: Małkinia Górna, Kosów Lacki, Ceranów, Miedzna, Liw, Korytnica edit: I Węgrów oczywiście Nowe kwadraciki czerwone: Max square: 42x42 (-) Max cluster: 2345 (-) Total tiles: 4385 (+68)
Byłem bardzo ciekawy nowego lokalu Maćka Grubiaka, ale w ferworze zbierania kwadratów, jazda do Góry Kalwarii schodziła na dalszy plan. Wprawdzie raz tam byłem i nawet Maćka spotkałem, ale właśnie zamykał lokal, bo miał awarię ekspresu. Dziś dopiero zaspokoiłem swoją ciekawość i muszę przyznać, że jest rozmach. W poprzedniej klitce z jednym stolikiem i blatem przy oknie, mogło zmieścić się najwyżej kilka osób, reszta siedziała na dworze. Teraz kawiarnia dzieli powierzchnię z ekskluzywnym sklepem rowerowym. Na moją kieszeń wypatrzyłem tam jedynie skarpety za 37 złotych, ale może słabo szukałem. :) No i kawa, rzecz jasna. Ciastka nie brałem, bo nie jem słodyczy od stycznia. Powrót z wiatrem szybki i przyjemny, wycieczka udana.