Słońca dziś nie było, ale bezdeszczowy dzień trzeba wykorzystać, bo dni do końca roku coraz mniej. Nad trasą nie musiałem myśleć, pojechałem przez Nadarzyn do Tarczyna i powrót przez południowe wioski. To, że z przodu miałem szosową oponę, a z tyłu gravelową wcale mi w niczym nie przeszkadzało. Ale po powrocie przyszła do paczkomatu zamówiona PANARACER GravelKing SS i od jutra będę jeździł na takich samych. Prawie, bo różnią się literkami na końcu SK+ i SS i widać różnicę w bieżniku. Ale to mało nieistotne.
Piękne słońce od samego rana i wczesny wyjazd dawały szansę na konkretny dystans, ale tym razem zawiódł rower, a konkretnie opona. W Lesznie wyczułem na kierownicy drganie, które powtarzało się co obrót koła. Patrząc w czasie jazdy widziałem wyraźne bicie boczne, a gdy z bliska popatrzyłem na oponę, zauważyłem przy rancie obręczy coś, co mnie poważnie zaniepokoiło. Wyglądało jakby z boku opony robiło się wybrzuszenie. Pierwsze co mi przyszło do głowy, to spuścić powietrze i spróbować jakoś wcisnąć, ułożyć ją w tym miejscu. Nic to nie dało, więc udałem się na poszukiwanie serwisu rowerowego, słusznie przypuszczając, że w Lesznie jakiś powinien być. Znalazłem go dość łatwo, a nudzący się właściciel z chęcią zajął się moim kołem. Niestety zdjęcie opony i ponowne jej założenie nie zlikwidowało problemu i z duszą na ramieniu rozpocząłem powrót. W przednim kole, dla bezpieczeństwa miałem ciśnienie tylko 3.5 atm i jakoś dojechałem szczęśliwie do domu. Dobrze, że mam dwa zestawy kół, więc mam na czym jeździć i zakładam, że wynik piętnaście tysięcy kilometrów w tym roku nie jest zagrożony.
Wreszcie pogoda dopisała w pełni i nic nie stanęło na przeszkodzie, by zrealizować zaległą, niezapisaną trasę. Głównie zależało mi na nowym fragmencie przez Kolonię Przypki i Przypki-Parcele, do Kolonii Grzędy. Droga doprowadziła mnie do "siódemki", którą z ulgą opuściłem na najbliższym skrzyżowaniu w Grzędach i przez Kotorydz dojechałem do cmentarza w Złotokłosie. Zachęcony zdobytymi kwadracikami, zerknąłem na mapę w telefonie i pokręciłem się nieco po uliczkach wsi Korzeniówka, by przez Chłopski Las dojechać z innej strony do Prac Dużych. Tym samym ominąłem dziś po raz pierwszy Prace Małe. Później już bez kombinowania do najdalej na południe położonego Łosia, skąd można było już zacząć powrót. Ponownie zahaczyłem o Żabieniec, a po dojechaniu do Konstancina, wybrałem drogę przez Kierszek i Józefosław do Puławskiej i do domu.
Śnieg za oknem, a nawet lekka zadymka, kazała mi poczekać na poprawę warunków. Kiedy już można było wyjść, pojechałem po zamówione książki na Pańską, a kiedy wróciłem do domu zostawić plecak, z czasem zrobiło się już krótko. Wystarczyło w sam raz na krótszą pętelkę przez Nadarzyn, Wilczą Górę, Zamienie i Dawidy. Po opadach asfalt mokry, rower uwalany, wosk z łańcucha wypłukany, czyli uroki jazdy w grudniu.
Wczorajsza niezapisana trasa nie dawała mi spokoju i chciałem jak najszybciej naprawić swój błąd i przejechać ją ponownie. W myśl zasady - "Co masz zrobić jutro, zrób dziś", już rano pojechałem do Nadarzyna, przy okazji wstępując do jedynego sklepu, gdzie można zamówić część do naprawy specjalnego kranu, od pewnego określonego producenta. Kiedy już mi się to udało, przed wyruszeniem w dalszą drogę zerknąłem przypadkiem na licznik i ze zdziwieniem zauważyłem, że ma zaledwie 20% naładowania. To stanowczo za mało jak na zaplanowaną trasę i nie zostało mi nic innego jak zawrócić. Czyli do trzech razy sztuka i pojechać muszę raz jeszcze.
Pierwsszy raz, odkąd posiadam Garmina, zrobiłem ten kardynalny błąd. Odebrałem telefon, w tym samym czasie próbując zapisać trasę i zamiast "zapisz", zrobiłem "odrzuć jazdę". Tu mogę przejechane kilometry doliczyć, ale na Garmin Connect, czy Stravie już nie. Tym samym kilometry nie zostaną doliczone do STATSHUNTERS, a kwadracików nie zaliczy mi SQUADRATS. No cóż, nie pozostaje nic innego, tylko trzeba jutro przejechać tę trasę ponownie.
jadąc w niedzielny, wczesny poranek w kierunku Czerniakowskiej, wybrałem zjazd ulicą Spacerową, a nie Agrykola. Zapomniałem rzecz jasna, że ulica Rakowiecka przy Puławskiej była już dawniej rozkopana, a teraz dodatkowo zamknięta jest też od Alej Niepodległości. Sam zjazd, niby już otwartą, choć nieukończoną zachodnią nitką jezdni, też nie jest zbyt wygodny i bezpieczny, bo trzeba uważać na barierki i słupki. Myślałem po prostu, że coś się poprawiło, prace posunęły się do przodu, ale nic z tego. Jest chujnia z grzybnią i będzie jeszcze długo. Ale za to Warszawa zyskała Muzeum LGBT na Marszałkowskiej, w samym centrum miasta. Sklepy plajtują jeden za drugim, bo czynsze ich zjadają, więc władze stolicy oddają za półdarmo powierzchnie postępowym organizacjom i fundują mieszkańcom europejski powiew nowoczesności. A jak Trzaskowski zostanie prezydentem, to cała Polska stanie się nowocześniejsza i bardziej postępowa. Aha! I jeszcze ta zasłużona placówka kulturalno - historyczna, dostała od miasta dotację 150 000 zł. Brawo!
Skoro nie pada deszcz ani śnieg, nie ma znikąd nadziei i poratowania i chcąc nie chcąc trzeba jeździć. Pocieszeniem w tym wszystkim, jest tylko widoczny coraz bardziej cel, którego po prawdzie nie miałem nadziei osiągnąć. Brakuje jeszcze nieco ponad sześćset kilometrów...
Oczywiście chodzi o przełamanie piętnastu tysięcy kilometrów w tym roku. Dziś zmiana kierunku jazdy i nie jestem z tego zadowolony. Do Puszczy Kampinoskiej dojechałem luksusowo i po Puszczy, osłonięty od wiatru, też jeździło mi się dobrze. Powrót z Czosnowa już tak miły nie był, więc postanowiłem przypomnieć sobie drogę przez Palmiry. Droga przez las nie wymagała walki z wiatrem, ale warstwa asfaltu, którą położono kiedyś na kocie łby, jest coraz cieńsza i bardziej zniszczona. Oczywiście nie ma porównania z fragmentem od Cmentarza do Truskawia, który asfaltu nie ma wcale, w imię złośliwej idei ujebania rowerzystów na "sztywniakach" bez amortyzacji. Kiedy myślałem, że już mam za sobą wszelakie nieprzyjemności, błąd przy wjeżdżaniu na drogę rowerową zaowocował klasyczną glebą. No i na koniec jeszcze tylko musiałem przejechać zamkniętą ulicę Szeligowską, gdzie na polach wsi Szeligi od lat powstaje miasto. Teraz budowa wkracza w fazę wytyczania nowych ulic, tylko nie wiem, jak mieszkańcy radzą sobie z dojazdem. Zresztą, co mnie to obchodzi. Prędko tam nie wrócę.
Kolejny późny wyjazd i znowu ten sam, południowy, kierunek. Z mojego domu to najkrótsza droga do wydostania się z miasta i dopóki mi się nie znudzi będę tamtędy jeździł. Tym razem z Nadarzyna pojechałem przez Młochów do Tarczyna, ale już do Łosia nie dojeżdżałem, tylko wcześniej zacząłem powrót. Dzień teraz krótki i tak błyskawicznie robi się ciemno, że dla odmiany chciałem wrócić po widnemu, co mi się udało. A co do tytułowego rekordu, chodzi oczywiście o roczny przebieg kilometrów. Dzisiejszą jazdą o 49 km poprawiłem swój najlepszy rezultat z ubiegłego roku. I to nie jest moje ostatnie słowo! :)