Ranek przywitał Warszawę siąpiącym deszczem, mokrymi jezdniami i chodnikami. Długo czekałem z wyjściem z domu, ale nawet gdy już wyszedłem, nadal jeszcze mogłem korzystać z zabiegu nawilżania cery. Nawet sobie pomyślałem, że trzeba będzie się wrócić, ale przetrzymałem tę chwilę słabości i w nagrodę przestało padać. Trasa stała, znana, bez niespodzianek i fajerwerków, przejechana na pamięć.
Pojechałem do sklepu harcerskiego na Ursynowie, a po zakupieniu dla naszej druhenki brakującego elementu munduru, zawiozłem córce do pracy. Nie bardzo miałem pomysł na jazdę, stąd kilometrów niewiele, za to kilkanaście kwadracików do kolekcji zebrałem.
Pierwszy dzień ostatniego miesiąc roku zacząłem od porannej przejażdżki rowerowej. Jak to w niedzielę, wybrałem się na Gassy i wróciłem praktycznie tą samą drogą, z małymi jedynie modyfikacjami. Na promie, który jak zwykle zimuje w wiślanej zatoczce, w tym roku ktoś pomieszkuje, bo już drugi raz widzę unoszący się dym z jakiejś chyba "kozy". Trochę to dziwne, bo w przyczepie holenderskiej warunki bytowe są lepsze, a po drugie, nigdy zimą nikt promu nie pilnował. W drodze powrotnej, już w Warszawie, pojechałem ponownie ulicami Gagarina, Spacerową i Goworka, ale tym razem po widnemu i bez deszczu. W ostatni wtorek, odcinek pod górę do Puławskiej był koszmarem, dziś przy świetle dziennym wybrałem wariant po niedokończonym wprawdzie, ale jednak asfalcie - i było zupełnie dobrze. Pogoda w miarę, temperatura akceptowalna, ubranie w sam raz, czyli wszystko zagrało.
Ostatni dzień listopada, czyli popularne "Andrzejki", ale wpis nie o laniu wosku będzie. O jeździe w sumie też, bo pisać nie ma o czym. Pogoda dobra, bez wiatru, jechało się nawet sprawnie i szybko, to i stówka wpadła, choć musiałem w tym celu nieco dokręcać.
Kolejny dzień pięknej pogody wykorzystałem do kolejnej stówki, tym razem na kierunku południowym. Plan był, by wypić kawę w kolarskiej kawiarni i nad Wisła, przez Gassy, wrócić do domu. Ale że zaczęło brakować czasu, musiałem skrócić drogę i powrót zacząłem już w Sobikowie. Przez Baniochę i Konstancin dotarłem do Wilanowa i tam zaczęło mżyć. Zapadająca ciemność, zachlapane okulary i jazda ulicą Sobieskiego zepsuły całą radość z dzisiejszej wycieczki. Do Gagarina przebijałem się przez labirynty i zasieki ustawione przez drogowców dobre pół godziny. Spacerową do Puławskiej też jeszcze nie można swobodnie wjechać, prace drogowe trwają w całej pełni.
Listopad, a pogoda prawie wiosenna i nawet jednego rowerzystę w krótkich spodenkach widziałem. Ja aż tak odważny nie byłem, ale spodnie i rękawiczki zmieniłem na cieńsze i zrezygnowałem z podkoszulki termicznej. Co do trasy, to znowu przejechałem odcinek Puszczy z Truskawia do Mariewa, gdzie tym razem nie było fajnie. Niedawny śnieg i zapewne wcześniejsze deszcze, uczyniły drogę błotnistą z mini kałużami w każdym dołku. A że jest mocno wyboista, to było ich setki. Jakoś nie pomyślałem wcześniej. Dalej już były asfalty i dopiero jak zachciało mi się sprawdzić przejazd do niebieskiego mostu, znowu wpakowałem się w błoto, o bardzo zróżnicowanej konsystencji; od rzadkiej warstwy naniesionej na asfalt przez ciężarówki, do mięsistej gliny wymieszanej przez koła. Wprawdzie nie było tego zbyt wiele, ale zniechęciło mnie do jazdy w kierunku Nowego Dworu i przy wale przeciwpowodziowym zawróciłem do Czosnowa. Stamtąd do Łomianek i przez Lasek Młociński wzdłuż Wisły do Mostu Gdańskiego do domu, tym razem nad Wisłą. Dopiero na miejscu zobaczyłem, jak wygląda mój rower, wtedy usiadłem i zapłakałem. A później, próbując doczyścić go z błota obiecałem sobie, że dziesięć razy się zastanowię zanim zjadę z asfaltu. Basta!
No i właśnie nie wiem, jak dokończyć tytuł wpisu. Bo jestem słaby? Bo zabrakło motywacji? Bo jestem wygodny? Bo jestem leniwy? Bo jestem miękka buła? Coś musiało zdecydować, że jak tylko poczułem na twarzy ostre, lodowe igiełki zmarzniętego deszczu, zawróciłem do domu. A przecież mogłem jechać dalej i korzystać z bezpłatnego peelingu wygładzającego zmarszczki.
Za cel postawiłem sobie dzisiaj przejechanie stu kilometrów. Wiedziałem, że droga przez miasto może być miejscami śliska, ale udało się nie wywalić tym razem. Za miastem, gdzie już nie było wspaniałych rowerowych śmieszek, jazda stałą się normalna. Ubranie odpowiednie, to i temperatura niestraszna. W powrotnej drodze, gdy przystanąłem by sięgnąć po żel energetyczny, usłyszałem: Cześć, Jurek! i zobaczyłem plecy oddalającej się kolarki. Ruszyłem w pogoń zobaczyć kto mnie rozpoznał i pozdrowił, ale była dla mnie za szybka. Domyślałem się, że to nasza legenda,Eliza, ale pewność zyskałem dopiero, gdy ją zapytałem na Stravie.