Z dzisiejszej wędrówki rowerowej, na bardziej szczegółowy opis zasługuje bliskie spotkanie z symbolem Puszczy Kampinoskiej - łosiem. Eksplorując uliczki Izabelina, na jednej z nich - nomen omen, Końcowej - natknąłem się na łosią rodzinę. Wlazły sobie za ogrodzenie i spokojnie czekały, aż ktoś je stamtąd uwolni, bo już zapomniały, którędy weszły. A przynajmniej ja tak zinterpretowałem tę sytuację. Szczególnie ujęło mnie zachowanie łoszy, która ufnie podeszła do siatki i nawet dawała się głaskać po pysku. Widocznie poczuła dobrego człowieka, albo pieszczota jej się spodobała, bo gdy zacząłem się oddalać w kierunku powalonego fragmentu ogrodzenia, podążała zza mną, a za nią reszta rodziny. Po wyprowadzeniu całej trójki na wolność, pan łoś i młody łoszak oddalili się niespiesznie, a mama została ze mną i zaczęła lekko poszturchiwać mnie łbem. Nie znając jej intencji postanowiłem się oddalić, bo gdyby przypadkiem mocniej mnie szturchnęła, to pewnie bym leżał razem z rowerem. Wszystko co tu opisuję, trwało kilkanaście minut i w tym czasie stałem się, wraz z łoszą, bohaterem kilku filmów dokumentalnych, kręconych telefonami przez przypadkowych widzów. :)
Prognoza pogody znowu wskazywała na deszcz, więc nie chciałem zbytnio się oddalać od domu i postanowiłem pokręcić się po mieście. Zbierając małe kwadraciki docieram w miejsca, o których nie miałem pojęcia, a które często położone są kilkadziesiąt metrów w bok od ulic, którymi jeździłem setki razy. Ale na teren TVP nie sądziłem, że uda mi się wjechać. Jednak, gdy zobaczyłem samochody wjeżdżające przez bramę i szlaban otwierany raz po raz, wbiłem na bezczelnego i zrobiłem rundkę wewnętrznymi uliczkami. Niestety tego manewru nie udało się powtórzyć przy Stacji Pomp Rzecznych na Czerniakowskiej, tam ochrona jest bardziej czujna, a ruch samochodów mniejszy. Ale za to wreszcie dostałem się na teren ogródków działkowych przy Kępie Potockiej i - trochę z duszą na ramieniu - objechałem je co trzeba. Obawiałem się zastać zamkniętą furtkę przy wyjeździe, ale na szczęście była nadal otwarta. Najgorszy odcinek był oczywiście nad samą Wisłą, gdzie na piechotę przedzierałem się przez błotnistą ścieżynkę, eksploatowaną głównie przez dziki, co jako znany tropiciel śladów odczytałem bez trudu. :) Później wystarczyło patykiem usunąć pół kilograma błota z każdego buta i można było jechać dalej.
Tytuł tłumaczy niezbyt imponujący dystans w dniu dzisiejszym. Dobrze, że nie wybrałem się gdzieś dalej i mogłem w krótkim czasie znaleźć się w domu. Zdjęcie z wczoraj z Łazienek koło Starej Pomarańczarni
Dziś dzień odpoczynku, więc najpierw poszedłem na basen, a potem pojechałem rowerem do sklepu harcerskiego na Ursynowie, po znaczek Druha do munduru mojej wnuczki. Poprzedni zostawił tylko dziurę w kieszonce i znikł bez śladu. Przy okazji pokręciłem się po osiedlowych uliczkach i podwórkach Starego Mokotowa, Wierzbna i Służewca - wiadomo po co. :) Pani ze sklepu mnie poznała, czym byłem mile zaskoczony, ale to pewnie zasługa stroju i kasku, bo zawsze przyjeżdżam tam rowerem. Do Piaseczna pojechałem Puławską, wróciłem stałą drogą przez Dawidy Bankowe i to w zasadzie wszystko. Słońce i temperatura prawie wiosenna, ale na gołą nogę jeszcze się nie odważyłem.
Postanowiłem w końcu pojechać gdzieś dalej, zamiast kręcić się po podwórkach, blokowiskach i terenach kolejowych w poszukiwaniu niezdobytych sqadratinhos. Wprawdzie i dziś zapuściłem się w niedostępne tereny kolejowe, obok Stacji Koło, a potem, po uzyskaniu przepustki wjechałem do Sekcji Jeździeckiej Legii, ale na tym skończyłem. Dalej pojechałem już normalnie, bez patrzenia w mapę kwadracików i bez zatrzymywania. Droga znana, wielokrotnie jeżdżona i opisana w tytule, a już w Łomiankach złapał mnie krótki, acz intensywny opad deszczu. Wielkiej krzywdy mi nie zrobił, a do Czosnowa dojechałem już suchy. Potem przez puszczańskie wioski i drogę wojewódzką do Leszna i dalej jak zwykle do domu. Wiele więcej o dzisiejszej jeździe napisać się nie da.
I kolejna jazda po mieście, tym razem od początku w siąpiącym kapuśniaku. Nawet nie był specjalnie dokuczliwy, ale z biegiem czasu następował efekt kumulacji, no i sprzykrzyła mi się jazda po kałużach. W związku z powyższym wróciłem do domu i zamiast moknąć na deszczu, poszedłem moczyć się w basenie.
Dziś rano nie padało i chwilę udało się pojeździć w dobrych warunkach. Ale nie trwało to długo i jak zaczął padać mokry śnieg, podjąłem jedynie słuszną decyzję i wróciłem do domu.
Pierwszy raz od kilku dni całkiem na sucho, nawet wiatr zdążył osuszyć asfalty. Do tego prawie bezwietrznie, sporo błękitnego nieba i lekki mrozek. Czyli warunki, można powiedzieć, optymalne do jazdy, ale jakoś mi się nie chciało dłuższej trasy. Czyli znów kręcenie po mieście.