Wstałem bardzo wcześnie i pojechałem do Piaseczna, a wróciłem przez Ursynów i Mordor. Te pierwsze czterdzieści kilka kilometrów pokonałem ze średnią prędkością 22 km/h. SAMOCHODEM! Na dodatek ona jest zawyżona jazdą Południową Obwodnicą Warszawy. Fragment od Marynarskiej do Puławskiej jechałem powyżej 100 km/h, gdyby nie to, poranna AVG byłaby jeszcze niższa. Gdy już byłem z powrotem w domu, miałem chwilowy moment zawahania, czy wsiadać na rower, czy lepiej coś poczytać. Szybko jednak się wypędziłem tę niemądrą myśl tym bardziej, że czekały nowe siodełka na testy. Najpierw założyłem to anatomiczne Selle SMP i po chwili, na ulicy, musiałem wyciągać narzędzia i troszkę je opuścić. Jest widocznie grubsze, a jazda z całkowitym wyprostem nogi jest i niewygodna i niezdrowa. Nie lubię zaczynać jazdy od poprawek i napraw, bo jakoś psuje mi to nastrój już na starcie, ale to była konieczność. Trasę układałem sobie patrząc na kierunek wiatru i na początek pojechałem na południe, by potem przez Nadarzyn i Piaseczno pojechać do Gassów i wrócić z wiatrem. W drodze do Nadarzyna dwukrotnie napotkałem znaki droga bez przejazdu, raz dodatkowo nawet zagrodzoną do połowy jezdnia, tak jak wiadukt na drodze do Raszyna, którym Katana jeździ do pracy. Oczywiście pomimo tej drogowej ściemy można spokojnie tamtędy jechać nie tylko rowerem, ale i samochodem. Zapewne to kwestia odbiorów technicznych lub innych proceduralnych przepychanek pomiędzy inwestorem, a wykonawcą. Kiedy dojechałem do Komorowa znowu popełniłem błąd nawigacyjny i wpakowałem się w drogę leśną. Tym razem musiałem troszkę pospacerować z rowerem po lesie.
W Nadarzynie drogowy armagedon na "gierkówce", ale rowerem dało sie przez pasy na drugą stronę przejechać. Na drodze do Piaseczna zgubić się trudno, ale za to niepotrzebnie zjeżdżałem czasami na drogę dla rowerów i to w takich miejscach, gdzie po kilkudziesięciu metrach się kończyły. Chciałem być taki uprzejmy i dbający o kierowców jadących za mną. W Lesznowoli dużo jest takich dyniowych stoisk.
Na Rynku w Piasecznie na szczęście fontanny jeszcze działają i mogłem zmoczyć chustkę pod kaskiem. Było to potrzebne, bo zaczynała mi już głowa parować całkiem jak w lecie. Bo też i temperatura była dziś całkiem letnia. To wszystko na dziś.
Wrzesień nas pogodowo nie rozpieszczał, dlatego teraz staram się poprawić mizerny wynik tego miesiąca. Dziś obowiązki nie pozwoliły na dłuższą trasę, ale w zanadrzu miałem perspektywę drugiego wyjazdu, po obiedzie - i liczyłem stówkę w sumie wykręcić. Tym razem już na zachód nie jeździłem - ile można, ale wybrałem się do Gassów. To akurat trasa na trzy godziny jazdy, a tyle czasu wygospodarowałem przed południem. Na Powsińskiej skusiła mnie nowa, asfaltowa droga rowerowa, ale jeszcze nie jest skończona i za BestMallem trzeba wracać na jezdnię. Wyjazd z parkingu przy tym centrum handlowym będzie bardzo niebezpieczny dla rowerzystów. Kierowcy będą patrzeć na Powsińską i wyglądać samochodów, rowerzyści na ddr, przynajmniej przez początkowy okres będą "niewidzialni". Już dziś to zauważyłem, ale wiedziałem czego się spodziewać i po prostu odpuściłem.
Na przeprawie już z daleka zobaczyłem, że coś się stało z promem. Po rozmowie z obsługą wszystko stało się jasne. Wczoraj przechodziła kulminacyjna fala powodziowa i w nocy, olbrzymie drzewo niesione wzburzonym nurtem Wisły, zaplątało się w linę i poważnie ją uszkodziło. Nowa lina przyjedzie z Puław dopiero we wtorek i zanim ją przeciągną i usuną starą, minie jeszcze kilka dni. Kierowcy znowu muszą przeprosić się z mostem w Górze Kalwarii, a to dodatkowe kilometry i strata przynajmniej półtorej, do dwóch godzin. PS. A po południu już mi się nie chciało jechać.
Jak wyjechałem jezdnie i chodniki były jeszcze mokre po nocnych deszczach, ale miałem błotnik typu save-ass więc tył był zabezpieczony przed zamoczeniem. Po kilkunastu minutach zaczęło znów trochę padać, ale założyłem kurtkę - trzepaczkę i spokój. Zresztą nie padało zbyt długo i pogoda szybko się poprawiała, a nawet zaczęło wyglądać słoneczko. Wybrałem się w stronę Zaborowa po śladzie konkretnego segmentu Stravy. Piszę konkretnego, bo ma 18,5 kilometra a w środku jest jeszcze kilkanaście innych, krótszych, segmentów. Już chyba o tym pisałem, ale tworzenie segmentów po pół kilometra, a nawet dwieście metrów, to chyba mija się z celem, prawda? Ponieważ poprawiłem czas na najdłuższym segmencie, to automatycznie wpadło mi kilkanaście pucharów na segmentach tzw. "wewnętrznych". Dla mnie powodem do zadowolenia jest poprawienie czasu aż o ponad sześć minut i muszę za to podziękować koledze, który zaprosił mnie na koło i zwolnił do tempa, które mogłem utrzymać. Pogadaliśmy sobie po drodze trochę, ale po pięciu kilometrach zabrakło mi oddechu i musiałem odpuścić. A zabrakło oddechu, bo jadąc w takim tempie nie powinienem gadać, tylko skoncentrować się na łapaniu powietrza. :) Uprzedziłem zresztą kolegę Piotra, że tak się stanie i żeby sobie głowy mną nie zawracał. Usłyszałem od niego, że ten co Stravę wymyślił powinien Nobla dostać, za zaktywizowanie tylu ludzi do jazdy na rowerze. Dzięki temu znalazłem go na tym rowerowym portalu i przez funkcję View Flybys zmierzyłem odcinek, który razem przejechaliśmy. Po dotarciu do Zaborowa pojechałem jeszcze kawałek do Zaborówka i przez Pilaszków i pozostałe zachodnie wioski wróciłem do domu.
Tak po prawdzie, to nie byłem przekonany do jechania gdzieś dzisiaj. Rano było bardzo pochmurno, a nawet w pewnym momencie zaczęło padać, więc ze spokojnym sumieniem zająłem się innymi sprawami. Ale jak już skończyłem, a chodniki i jezdnie zdążyły przeschnąć, zdecydowałem pojechać jednak z Krzyśkiem do Milanówka. Kolega mój ze Stanów znów, jak co rok, zawitał do starego kraju i uzupełnia brakujące papiery dla ZUS, do wyliczeń emerytalnych. Wprawdzie ryzyko zmoczenia istniało, a ja miałem nie za wiele czasu, ale chciałem mu jakoś być pomocny i - nie ukrywam - chciałem się przejechać. O drodze wojewódzkiej 720 do Żyrardowa, nie ma się co rozpisywać, jest wielce nieprzyjemna, wąska i ruchliwa. To sprzyja dynamicznej jeździe, żeby to niemiłe doświadczenie mieć jak najszybciej za sobą. W powrotnej drodze zatrzymaliśmy się na chwilkę w Muzeum Motoryzacji w Otrębusach, ale że biletów nie kupowaliśmy, to tylko z "Rudym", w drodze wyjątku, pani kasjerka nam pozwoliła sobie zrobić zdjęcie.
Krzysiek pomimo gorszego roweru spokojnie utrzymywał moje tempo, więc kondycję i nogę ma lepszą ode mnie, ale to mi nie przeszkadza. Nawet lepiej, będę mógł jeździć bez oglądania się na niego.
Dziś o 12:10 upłynął termin dotarcia do mety Maratonu Rowerowego Dookoła Polski rozgrywanego na trasie Rozewie - Rozewie. Wystartowali 19 lipca na dystansie 3142 kilometrów, na którego pokonanie wyznaczony został limit dziesięciu dni. Wyścig rozgrywany był w trzech kategoriach: Sport, Extreme i Total Extreme. Główne różnice w skrócie to:
sport - dozwolone wsparcie osób z zewnątrz, czyli zespołu. Zwycięzca tej kategorii, Remek Siudziński "Ultrakolarz" miał w swojej ekipie 6 osób i dwa samochody: kamper i wóz techniczny.
extreme - dozwolona jazda w grupie, w parach, trójkach, peletonie, jak kto chce i z kim chce. Można korzystać z utworzonyuch na trasie punktów logistycznych (spanie, jedzenie, zmiana ciuchów, etc)
total extreme - tylko jazda solo i bez absolutnie żadnej pomocy osób trzecich.
W limicie 10 dni (240h) zmieściło się 37 uczestników, na 61 startujących. Wycofało się z różnych względów (głównie kontuzje) 12 osób, reszta jedzie dalej, ale już nieoficjalnie, poza klasyfikacją.
Najszybciej do mety dotarł Remek Siudziński w czasie 174 h 25 min, czyli wolniej niż sam założył o 6h i 25 min. Przed startem wspominał, że chce się zmieścić w tygodniu.
Drugi na mecie pod latarnią morską w Rozewiu zameldował się "Kosmiczny" Kosma Szafraniak, który jadąc w kategorii total extreme, przyjechał zaledwie o 42 minuty za Remkiem. Biorąc pod uwagę ile stracił czasu na zakupy napojów i jedzenia w sklepach na trasie, to jego czas przejazdu jest naprawdę kosmiczny. Dość powiedzieć, że następna dwójka zawodników osiągnęła metę niemal DOBĘ(!) po zwycięzcach. Co ciekawe na mecie dzieliła ich tylko jedna minuta - przypominam, na dystansie 3142 kilometry! Minuta czasu!!!
Kolejną maratonową ciekawostką z cyklu nie do wiary, jest przyjazd ostatnich sklasyfikowanych zawodników. Zdążyli zameldować się na kresce 12 minut przed limitem 240 godzin. To się nazywa wyczucie czasu! Kolejnemu niestety zabrakło już ponad cztery godziny...
Najlepsza kobieta - i jedyna, która zmieściła się w limicie - zajęła w tej stawce 12 miejsce z czasem 216h 48 minut. Na mecie była mocno niezadowolona z wyniku i natychmiast stwierdziła - "trzeba poprawić". Z żalem wspominała stracone 11 godzin w Cisnej [na odpoczynek(?)] i 5 godzin na przedziurawione cztery dętki na jednym kawałku drogi i czekanie na możliwość ich wymiany/naprawienia.
Dla mnie wszyscy, którzy podjęli wyzwanie zmierzenia się z tak ekstremalnie trudnym zadaniem, przejechania Polski wzdłuż jej granic, są bohaterami. Czytając na bieżąco ich relacje z trasy, zmagania z deszczem, mgłą, zimnem, upałem, samochodami, kontuzjami, zmęczeniem, zwątpieniem - i obserwując online pozycję na mapie, kibicowałem wszystkim z całego serca. Nie rozumiem więc, dlaczego przy rozdawaniu nagród słychać było głosy, że dobrze, że Remek już pojechał. Nie odebrał statuetki za zwycięstwo w kategorii sport, ale jak tych hejterów tak boli jego pierwsze miejsce w kategorii Sport, niech sami z nim wystartują. On sam napisał, że to jakby porównywać biegaczy w biegu płaskim i przez płotki i mieć pretensje, że ten pierwszy ma łatwiej. Po to są utworzone różne kategorie, żeby każdy mógł wybrać, co mu pasuje. W internecie nigdy nie brakowało frustratów hejtujących każdego, wszystko i wszystkich, ale żeby zawodnicy...
Nie podobała mi się ta szydercza reakcja na jego nieobecność. To niesportowe.
Od wyjazdu nad morze mam jeszcze założone opony Randoneur Vittoria, te trochę szersze z bieżnikiem i postanowiłem to wykorzystać na jeszcze jedną przejażdżkę po szutrach. Wprawdzie to tylko dwa kilometry od Mostu Siekierkowskiego w stronę EC Siekierki, ale na moich cienkich slickach wolałbym nie ryzykować. A chciałem jeszcze raz zobaczyć budowę przeprawy, w ciągu Południowej Obwodnicy Warszawy. Nas poprzednim rowerze tylko tamtędy jeździłem do Gassów, teraz mam inną trasę, bardziej szosową, przez Wilanów. Kolejny raz pojadę tam za rok, zobaczę jakie są postępy prac.
Wprawdzie pogoda była mocno niepewna i temperatura też nie za wysoka, ale wyjechałem w letnim zestawie ubraniowym i nawet nie zmarzłem. Kręciłem dość mocno i to pomogło się na tyle rozgrzać, że w Piasecznie skorzystałem z chodnikowych wodotrysków na rynku i zmoczyłem chustkę pod kask. Końcówka już w pełnym słońcu i przy pięknej pogodzie. Po powrocie zmieniłem opony na oryginalne, bo już terenowych jazd po brukach, szutrach i kamieniach, nie planuję. Pewnie za rok, przed kolejnym wyjazdem wakacyjnym, znów zmienię. Zrobiłem na nich 1474 km.