Nieprecyzyjnie wytyczony ślad i zostawione przedwczoraj trzy kwadraty wymagały poprawki i uzupełnienia. Wczoraj nie wyszło z oczywistych względów, a dziś też nie zaczęło się dobrze. Na skutek pomroczności jasnej, roztargnienia, albo tego Niemca na A, zamiast w pociąg do Błonia, wsiadłem w pociąg do Grodziska Mazowieckiego. Do tego ciemne chmury zwiastowały możliwy deszcz i nawet przez chwilkę przemknęła mi myśl, że to chyba znak, żebym od razu wracał pociągiem do domu. Na szczęście szybko pozbyłem się tej myśli, i te dziesięć kilometrów do Błonia pokonałem rowerem. Dalej ślad prowadził znajomymi drogami, przez dalekie zachodnie wioski i przed Kampinosem (miejscowością - w odróżnieniu od potocznie tak nazywanej Puszczy), po przecięciu drogi wojewódzkiej do Żelaznej Woli (:)) ponownie znalazłem się na poznanych już drogach. Po wczorajszych ulewach, niżej położone fragmenty zamieniły się w błoto, ale za to znikły wszystkie muchy i gzy! Zostały same komary, a one gryzły tylko jak stawałem. :) Zaliczyłem jedną wywrotkę w błocie, kilka podejść i zejść, których w siodle nie dałem rady pokonać, ale w sumie było lepiej, niż ostatnio. Na skwerze w Kampinosie zrobiłem krótki postój na umycie się z błota pod pompą i zjedzenie banana i mogłem wracać. W Szeligach zauważyłem, że Garmin odmówił mi współpracy, więc końcówkę trasy rejestrowałem telefonem. Wynika z tego, że bateria wytrzymała ponad jedenaście godzin.
A na koniec jazdy wysupłałem dwa złocisze i rower pod ciśnieniem opłukałem. Głównie koła, klocki i pedały, bo one najgorzej zniosły te moje leśno - błotne wyczyny.
Pożyczony rower na szerokich oponach i z amortyzowanym widelcem, czekał już od kilku dniu, kiedy w końcu zdecyduję się na bardziej dogłębną eksplorację Puszczy Kaminoskiej. Niestety ostatnie dni z upałami powyżej trzydzieści stopni Celsjusza osłabiły moje morale i wybrałem słodkie lenistwo. Dziś miało być nieco chłodniej, a że obudziłem się wcześnie i zasnąć nie mogłem, to wsiadłem o 8:07 w lotniskowy pociąg relacji Okęcie - Modlini i z Nowego Dworu Mazowieckiego wyruszyłem na kolejną wyprawę po kwadraty. Dziś puszczańskie drogi właściwie w całości przejechałem, za wyjątkiem niektórych podjazdów, ale średnia z lasu wyszła mi coś koło 10 km/h. Oprócz lasu ślad prowadził też przez łąki, drogami niemal - albo i wcale - niewidocznymi, czasem w szpalerach pokrzyw, czasem po błocie, czasem po piachu, czasem po korzeniach. Najgorsze były jednak miliony latających stworzeń, żądnych krwi, albo mikroelementów z mojego potu. Mizerna prędkość jaką rozwijałem, nie dawała wystarczającego pędu by się ich pozbyć, a w momencie zatrzymania lub prowadzenia roweru, to już tylko jeden brzęk wokół głowy. Muchy brzęczały i łaziły stadami po twarzy, rękach i nogach, komary gryzły, a gzy boleśnie cięły. Ja na te miriady wokół mnie, to cud jakiś, że tylko jedną muchę zjadłem (bez popicia). Jazda w terenie nie jest moją mocną stroną i dzisiejszy dzień uświadomił mi to z całą ostrością. Brakuje mi wyraźnie techniki, siły i wytrzymałości, czyli wszystkiego. Wydaje mi się, że prędko tego wyczynu nie powtórzę. Po asfalcie i na cienkich oponkach jeździ się lżej. :)
Z dzisiejszej wycieczki warte zapamiętania jest jedno: Nie warto jechać ulicami Włóki i Bruzdową w Wilanowie, bo nadal nie mają asfaltu. O ile pierwsza ma nawierzchnię szutrową, to druga ma trylinkę, co jest o kilka poziomów gorsze, gdy jedziemy szosą. Plomby i nadgarstki cierpią mocno. Taki mały eksperyment nawigacyjny dziś zrobiłem i już wiem i dzielę się z innymi.
Jazda w dzisiejszym upale szybciej odbierała mi siły, niż jazda w mrozie. Może zresztą była to też wina wiatru, nie wiem. W każdym razie bez żalu zrezygnowałem z powrotu do domu na rowerze i wybrałem pociąg z Modlina. Trasę z Nowego Dworu znam już na pamięć, a upał skutecznie zniechęcił mnie do pedałowania. Ale założony plan polowania na kwadraty został wykonany, no może z niewielką obsuwą, :) zabrakło metr?, dwa? Będzie na następny raz, może jak się wreszcie wybiorę na powrót z Wyszogrodu drugą stroną Wisły.
W tym roku rzadziej bywam na drogach Republiki Rowerowej Gassy, bo mam nowe wyzwanie rowerowe, czyli zdobywanie kwadratów. Jeżdżenie wciąż po tych samych trasach nie powiększa stanu posiadania i nie likwiduje białych plam. Jednak gdy czasu jest nie za wiele warto odwiedzić stare śmieci, co też dziś zrobiłem. Korzystając z pogody posiedziałem chwilę na słoneczku, uzupełniając mikroelementy w barze Tandem ;) i obserwując przejeżdżających rowerzystów i ich maszyny. No i tyle. PS. Cennika przeprawy promowej inflacja się nie ima, ceny te same od 2016 roku. :)
Kolejny dzień eksploracji kierunku północnego, dziś przyszła kolej na puste kwadraty w Lasach Chotomowskich i Zakroczymiu. Zaplanowane było więcej, ale wyczerpała mi się bateria w Garminie i uznałem to za dobry powód do ogłoszenia odwrotu. Podróż zacząłem na stacji kolejowej w Chotomowie i już po krótkiej jeździe natrafiłem na błoto godne wytrawnych przełajowców. W odróżnieniu od nich, starałem się przenieść rower bokiem, ale później jakoś mi się buty nie chciały wpinać w pedały. Dopiero jak ostukałem je mocno o drzewo, udało się pozbyć glinianego balastu i mogłem jechać dalej. W lesie tradycyjnie, choć droga wyglądała na twardą, to szosowa, twarda opona, głęboko wgryzała się w grunt i skutecznie odbierała siły. Co jakiś czas zsiadałem więc z roweru i w ramach odpoczynku kolejny kawałek pokonywałem piechotką. Kiedy wreszcie dotarłem do drogi wzdłuż torów, nawierzchnia się poprawiła i dalej mogłem już spokojnie jechać. W Nowym Dworze Mazowieckim natknąłem się na niecodzienny wypadek. TIR potrącił osobówkę, a ta po wykonaniu kilku obrotów i skoszeniu dwóch rzędów barierek, spadła z bardzo wysokiego nasypu. Pomiędzy tymi barierkami była droga dla rowerów, a ja jechałem taką samą ddr, tylko po drugiej stronie jezdni. Jestem pewien, że gdyby osobówka przelatując przez barierki trafiła człowieka, to byłby trup na miejscu. Kierującej pojazdem starszej pani, chyba nic się nie stało, bo wysiadła o własnych siłach i rozmawiała ze strażakami na dole. Samochód też wylądował na kołach i wyglądał jakby sam zjechał, a przecież skarpa jest tam bardzo, bardzo stroma. Drugi szczęśliwy traf mnie dziś spotkał taki, że po naprawdę survivalowym odcinku, dotarłem do granicy niezdobytego kwadratu i przekroczyłem ją nie więcej jak o METR! To na szczęście wystarcza, aby kwadrat na mapie zmienił kolor na zaliczony, ale dowiedziałem się o tym dopiero w domu. Uffff! :) Jak już napisałem, właśnie w Zakroczymiu umarł mój Garmin, a że miałem dość przygód, wróciłem najkrótszą drogą do domu. Przez drogę zastanawiałem się, czy nawigacja zapamiętała trasę z Chotomowa i czy po podłączeniu do prądu, uda się ją zapisać - czy też moje błotne i piaszczyste ujeby pójdą na marne. Okazało się, że dało się zapisać - i to trzeci szczęśliwy traf. A powrotną drogę, by mieć pewność, rejestrowałem i Stravą i Locusem. Mapki są więc dwie i dlatego nie wklejam żadnej. Są na Stravie.
Moja karta miejska choć kosztuje tylko 50 zł rocznie, pozwala na jazdę aż do granic drugiej strefy komunikacyjnej, czyli w dzisiejszym przypadku, do Sulejówka - Miłosnej. Dalej już na dwóch kołach w kierunku północno - wschodnim do Poświętnego, a potem prosto na wschód. Schody zaczęły się kiedy musiałem wjechać w las, bo dziś wyjątkowo długi odcinek okazał się nieprzejezdny. Ale spacer dla zdrowia też jest potrzebny. Tyle tylko, że zmitrężyłem dużo czasu i dalszą część trasy mocno musiałem skrócić. Do stacji w Sulejówku dojechałem w odpowiednim czasie, by spokojnie wsiąść do czekającej SKM-ki. Ale dowiozła mnie ona tylko do Wschodniego, bo system sterowania ruchem na tym dworcu miał awarię i nie chciało mi się czekać, aż ją usuną. Do domu przez miasto wyszło jeszcze siedem i pół kilometra.
Słabe opady deszczu, 6°C, Odczuwalna temperatura 0°C, Wilgotność 87%, Wiatr 6m/s z Z - Klimat.app
Pojechałem rano odebrać samochód z Kuligowa, a że zostały mi w tamtych okolicach trzy nadbużańskie kwadraty, pomiędzy Arciechowem, a właśnie Kuligowem, to końcówka była dość terenowa. Ślad prowadził wzdłuż wału przeciwpowodziowego i siłą rzeczy, nie była to wygodna droga dla mojego roweru. Nawet dość długi spacerek się przydarzył. Ale wygląda na to, że chyba kiedyś, kiedyś, w przyszłości, koroną wału zostanie poprowadzona jakaś droga. Wystarczy dosypać na wierzch żwiru i utwardzić nieco. A może to tylko moje pobożne życzenia. Za to jazda nową droga wzdłuż Kanału Żerańskiego, którą zafundowała rowerzystom gmina Nieporęt, pierwsza klasa! To wprawdzie tylko osiem kilometrów, ale i tak jest za co dziękować. Jazda na Zalew wąską i ruchliwą, szczególnie latem, drogą wojewódzką 633, nie należała nigdy do przyjemności. Teraz jest świetna alternatywa i to jest strzał w dziesiątkę. A co do pogody, to jak widać nie rozpieszcza. Podobno od jutra ma być już majowo, a nie listopadowo. I tym optymistycznym akcentem... :)
Wiało dziś bardzo konkretnie, co w połączeniu z zawrotną dyszką na termometrze, w ogóle nie zachęcało do wychodzenia na rower. Gdybym nie miał sprawy do załatwienia w Piasecznie, to pewnie bym nie wychodził. No ale przynajmniej jakieś kilometry do statystyk dodałem. I jeszcze złapał mnie deszczyk w powrotnej drodze. Lodowate krople, w połączeniu z wichurą, siekły po twarzy aż bolało. Dobrze, że to trwało tylko moment.