No właśnie. Zaczynam zauważać u siebie pewne przesunięcie akcentów. Już nie wędruję rowerem i nie rozglądam po okolicy, tylko zapitalam. Ten sposób jazdy sprawia, że wracam wciąż na te same szlak, by nie tracić czasu na zastanawianie się, no i szkoda mi czasu na zdjęcia. Zapewne odbywa się z to z dużą szkodą dla bloga, ale chwilowo muszę nacieszyć się nowymi możliwościami, jakie daje Bystry B. Dziś przeprosiłem się ze swoją żółtą wiatrówką, więc znów usłyszałem łopot rękawów na wietrze. Ale nawet jazda pod wiatr nie jest już taką drogą przez mękę, jak kiedyś. Próbowałem też dziś utrzymać się za kolegą, który wyprzedzając mnie na swoim czerwonym Specu, powiedział - "dzień dobry". Na krótkim dystansie, tak do kilometra, nawet mi się to udawało. Jak widać po śladzie na Stravie, nie chciało mi się kombinować w powrotnej drodze i pojechałem tak samo. Tym sposobem narysowany pies, jest na smyczy. PS. Locus zwariował i podaje jakieś absurdalne przewyższenia, tym samym i Strava, do której eksportuję pliki .gpx z aplikacji w telefonie. Następnie na Stravie trzeba kliknąć "correct elevation" i odświeżyć stronę, by uzyskać w miarę poprawny wynik. Ktoś wie dlaczego mój gps w telefonie takie przewyższenia przekazuje do Locusa? Jakieś pomysły? Dla ułatwienia dodam, że nic nie grzebałem w ustawieniach telefonu ani aplikacji.
Nie bardzo mi się wstać chciało, bo podejrzewałem, że pomimo słoneczka na niebie, temperatura nas nadal nie rozpieszcza. No i miałem rację! Cztery stopnie w połączeniu z wyziębiającym wiatrem, całkowicie uprawniały panie idące do kościoła, do zakładania futer. Ja jeżdżę w zestawie wiosennym, softshell już dawno w szafie, ale dłonie i stopy potrafią jeszcze zmarznąć, z nosa się leje, więc ja się pytam: - Gdzie ta wiosna?!
Nie dawał mi spokoju jeden fragment wtorkowej trasy - ten od Nadarzyna do Komorowa, który wtedy przejechałem nie po śladzie. Czyli wyzwanie w sam raz na niedzielny poranek. Ruch na Grójeckiej i potem na wylotówce krakowskiej aż do samych Janek znikomy. potem można jechać równoległą drogą dojazdową do posesji. Zauważyłem wczoraj, a dziś się upewniłem, że za Raszynem zlikwidowali zakaz jazdy rowerem po jezdni. Mogłem więc już bez stresu zignorować pseudo drogę rowerową, którą Katana codziennie przemierza i fotografuje.
Jako że wczoraj skręciłem na tym rozwidleniu w prawo, dziś pojechałem prosto. W Sękocinie skręciłem w prawo i drogą przez las dojechałem do Nadarzyna, tym razem od strony Kajetanów. Na Stravie jakiś dowcipny użytkownik utworzył tu segment i nazwał go "Sękocin do zjazdu gdzie stoją jagodzianki" - rano jagodzianek nie było. :) Ponieważ jechałem trochę naokrągło, w Nadarzynie na liczniku miałem dwadzieścia trzy kilometry i czas był już wracać. Tym razem uważałem i w pierwszej miejscowości za miastem, czyli w Strzeniówce, skręciłem w ulicę Jodłową.
Przyznam, że nie spodziewałem się takiego zakończenia tej ulicy. Po kilkuset metrach dobrego asfaltu, zaczął się las i droga jak to w lesie... Byłem na sto procent pewien, że ten ślad dostałem od szosowca! A może i przejechał na wąskich oponach te półtora kilometra? Ja w każdym razie przejechałem z jedną tylko podpórką i po kilku minutach wyjechałem znów na asfalt, koło komorowskiego cmentarza parafialnego. Czyli moja ciekawość została zaspokojona, można jechać i tak - i tak. Reszta drogi już bez historii - znaną trasą przez Reguły do domu. Na koniec jeszcze dodam coś o ubiorze. Wczoraj jak na ponad sześć godzin jazdy ubrałem się trochę za lekko. Wprawdzie podczas jazdy nie było mi zimno, ale już w domu jakieś dygotki mnie dopadły. Dlatego dziś ubrałem się zimowo: kominiarka (z odkrytymi ustami i nosem) ale zawsze, podkoszulka termiczna z długim rękawem i kalesony termiczne. Było w sam raz i gdybym wczoraj tak się ubrał, to też bym się nie spocił. :)
W ramach spóźnionego nieco zamiaru poprawiania statystyk stycznia, wygrzebałem się rano z wyra i ruszyłem na znaną do bólu trasę. Jak zawsze w niedzielny poranek, mam ściśle określony czas powrotu i jest to maksymalnie jedenasta. Nic godnego uwagi i opisywania nie stwierdzono, no może poza spotkanymi na trasie aż pięcioma(!) szoszonami. Widać nie wszyscy kręcą na chomiku.
Obudziłem się dość wcześnie jak na niedzielę, czyli trochę przed ósmą i po krótkiej, kilkuminutowej walce zwycięsko stanąłem na nogi. Rzut oka przez okno, potem na termometr i już wszystko było jasne. To znaczy wszystko oprócz trasy, bo tę miałem wymyślić po drodze. W grę wchodziły tylko dwa kierunki: południowy, albo zachodnie wioski, a że na zachodzie byłem niedawno, pojechałem Grójecką w stronę Janek. Tym razem poczułem się rozgrzeszony z korzystania z dróg rowerowych, choć niektórzy uważają, że po śniegu i lodzie można jeździć. Ja wybieram jednak czarny, gładki i bezpieczny asfalt. Gdy zobaczyłem drogowskaz "Komorów 7" uznałem, że wystarczy jazdy szosę krakowską i skręciłem na mniej uczęszczane asfalty. Nie dałem się skusić drogowskazowi na Pęcice, ani na Pruszków, tylko tym razem dojechałem aż za Komorów i dopiero tam, od południa wjechałem do Pruszkowa. Szybka jazda przez środek miasta, a że wyjazd do Warszawy nadal w remoncie, objazdem skierowałem się do Piastowa. Tam zobaczyłem drogowskaz na Poznań i na Warszawę, a że ustawiłem na liczniku godzinę i kontrolowałem upływ czasu, wybrałem Poznań. Wjechałem na wiadukt nad torami i dalej kierując się znakiem na Bronisze dotarłem do starej poznańskiej, czyli krajowej 92 i wróciłem do Warszawy. Już niedaleko domu przestawiłem licznik i ze zdumieniem zobaczyłem, że moja wielka pętla - tak mi się przynajmniej zdawało - to raptem niespełna czterdzieści kilometrów! Troszkę na siłę, czyli dokręcając Kasprzaka i Raszyńską, wydłuzyłem ją do czwórki z przodu. Dobrze, że się ruszyłem jeszcze przy dobrej pogodzie, bo po południu taki śnieg zaczął walić, że świata nie było widać. Jutro znów będzie breja na jezdniach.
Obudziłem się dość wcześnie, ale postanowiłem zostać jeszcze trochę w łóżku. Wziąłem do ręki ksiązkę licząc, że sen jeszcze przyjdzie, ale po półtorej godzinie postanowiłem już wstać i gdzieś pojechać. Tym razem wybrałem opcję zwiedzania i udałem sie na Stare Miasto. Tam zaliczyłem dwie choinki do kolekcji, przy czym tej na Placu Zamkowym musiałem dobrze się przyjrzeć, by zauważyć w blasku słońca ledwie widoczne, migające, białe ledy. Następny przystanek zrobiłem sobie na Wiejskiej, ale tego wątku rozwijał nie będę. Miarą odklejenia od rzeczywistości tych ludzi, niech będzie napisy na symbolicznych grobach. Mnie rozbawił, aż się w głos roześmiałem ten:
- "RIP Swobodna jazda na rowerze" !!!!!!!!! :D:D:D