Nie podpadłem kapralowi Wichurze, a jednak wymiana dętki dziś mnie nie ominęła. Powietrze uciekało spod łatki, a zapasowa też była już klejona i dlatego zakładałem ją z pewną obawą. Na szczęście łatka trzymała dobrze. Napompowałem cztery atmosfery i więcej za Chiny nie dawałem rady, więc musiałem na tym poprzestać. Dobrze że po skończeniu spojrzałem na zegarek, bo inaczej bym się za daleko zapędził. Chciałem dojechać do Góry Kalwarii i wrócić przez Gassy, ale czas mi się kończył i musiałem wracać. Skorzystałem z zamkniętej jeszcze ulicy Korbońskiego łączącej Powsin z Ursynowem, bo pewnie już PR tam nie poprawię. Jutro jeszcze tylko spróbuję nią zjechać i będę miał z głowy. Dzisiejsza wycieczka składała się z dwóch części z kilkugodzinną przerwą w Piasecznie. Miałem tam miłe zajęcie, wystarczy popatrzeć. :) PS. Po obiedzie pojechałem i kupiłem dwie dętki. Samochodem.
Kierunek zachodni chwilowo wychodzi mi bokiem, więc dziś kolej na kierunek południowy. A jak południe, to wiadomo: Dawidy, (Z)gorzała i inne wioski, a w końcu Piaseczno. Tam chwila zawahania, czy Góra Kalwaria, czy Gassy, ale groźba deszczu zadecydowała i wybrałem wariant krótszy i bezpieczniejszy. Już w Warszawie, skoro deszcz nadal nie padał, pociągnąłem wzdłuż Wisły aż do Starego Miasta i tunelem Trasy W-Z, przez miasto do domu. I patrząc na ślad, to klasyczny trójkąt zachował swój kształt i nawet się powiększył.
A deszcz i ulewa dotarły do nas po południu. Spędziłem dzięki niemu upojne dwie i pół godziny w samochodzie i przejechałem pięćdziesiąt kilometrów. Średnia, jak na rowerze.
Znów przyszło mi na zachód jechać, ale tym razem nie szukałem nowych dróg, tylko wybrałem trasę wielokrotnie już przejechaną. Niespodzianką dla mnie była dziś tylko prędkość. Na odcinku drogi wojewódzkiej pomiędzy Zaborowem a Kampinosem, licznik często pokazywał grubo ponad 30 km/h, a obok tablicy Kampinos przemknąłem z prędkością 41 km/h. Myślałem jednak cały czas, że wracać będzie dużo gorzej i tylko dlatego nie pojechałem do Kutna, albo Poznania.:) Rozgrzany szybkim tempem, z dużą przyjemnością skorzystałem z ochłody w czynnej już fontannie i mogłem wracać.
Mokra chusta na głowę, alleluja i do przodu!
Jazda po odkrytymi terenie dawała się we znaki, ale myślałem że będzie gorzej. Pomny wczorajszej ubraniowej wpadki, dziś zabrałem moją kurtkę-trzepaczkę i na początku wycieczki nawet się przydała. Zdjąłem ją dopiero w Zaborowie i resztę drogi pokonałem na krótko. Nie było gorąco, ani zimno - tak w sam raz. Wystarczył mi jeden bidon z wodą, a że jedzenia zapomniałem wziąć, to przejechałem i bez tego.
Rowerzyści pamiętają
A pod domem znów usłyszałem znajomy dźwięk piły spalinowej. Tym razem to nie "Teksańska masakra piłą mechaniczną", a pan Andre rzeźbi Pszczółkę Maję i Gucia. Pracuje dopiero dwa dni, ale już zaczynamy mieć dość. Tu jest tylko kilka sekund nagrania, ale my słuchamy pół dnia.
A dalej pojechałem gdzie mnie oczy poniosą, przez pola, łąki i lasy. Tylko ostatnia prosta, czyli wylotówka poznańska była mniej przyjemna, bo po kostce Downa, z której jest wykonana droga rowerowa.
Miałem szczery zamiar przejechać co najmniej sto kilometrów, ale w trakcie jazdy musiałem zmienić swoje plany. Inne sprawy wyszły na plan pierwszy i pokrzyżowały mi szyki. Nawet mi to specjalnie nie przeszkadzało, a nawet - przyznam szczerze - przyjąłem to z zadowoleniem. Kręcenie się bez pośpiechu po mieście też ma swój urok, nawet jak się ma Bystry rower szosowy.
W swoją tradycyjną, niedzielną, przedśniadaniową przejażdżkę wybrałem się, a jakże, do Gassów. Wprawdzie ostatnio był tam ścisk jak na masie krytycznej, ale wiedziałem, że tej porze będzie inaczej. Pierwszy etap, do Piaseczna, pokonałem nie wiem kiedy i skuszony widokiem działających na Rynku wodotrysków, postanowiłem na chwilkę się zatrzymać. Trwały przygotowania do biegowej imprezy z okazji Święta 3 Maja pod nazwą "Konstytucyjna Mila", ale cóż to dla mnie mila? Ja miałem przed sobą dwadzieścia pięć mil. Na wyjeździe do Konstancina dogoniłem na światłach chłopaka na i - bez większych nadziei - siadłem mu na koło. Kiedy po kilkuset metrach nadal się trzymałem uznałem, że trzeba się zapytać czy mu nie przeszkadza taki ogon. Wyjaśniłem, że sam nie utrzymam takiego tempa i nie dam zmiany, a on bez problemu się zgodził. Powiedział, że też jedzie do Gassów i spokojnie mnie podholuje. Rozstaliśmy się na rondzie, gdzie on pojechał w lewo by zaatakować Gassy od Bielawy i Obór, a ja jak zawsze pojechałem prosto pod górę ulicą Gąsiorowskiego. Później jak się mijaliśmy w Ciszycy jadąc z przeciwnych kierunków, jeszcze raz mu podziękowałem za koło. Dalsza droga upływała w szybkim tempie i w pięknych okolicznościach, ale nastroju do zdjęć nie miałem bo szkoda mi było stawać i tracić rytm jazdy. Tylko jak pociąg z węglem do Siekierek mi zajechał drogę. nie miałem wyjścia i musiałem postać chwilę. Generalnie jazdę uważam za rewelacyjną i jestem dumny ze średniej, która nota bene w mieście trochę spadła. Strava wynagrodziła mój wysiłek 13 pucharkami, w tym za poprawienie PR - pięcioma, co na tej trasie nie jest łatwe.
W niedzielę czas na jeżdżenie jest tylko z samego rana, później jest czas dla rodziny. Obudziłem się na tyle wcześnie, że miałem czas na wycieczkę ca sześćdziesiąt kilometrów, czyli Zaborów, albo Gassy po trójkącie. Jako że kierunek zachodni w ostatnich dniach eksplorowałem dość intensywnie, dziś wybrałem wizytę w Republice Rowerowej. Tym razem odwróciłem kierunek jazdy i najpierw pojechałem do Piaseczna, choć bardziej naturalnym - i wygodniejszym - jest początkowe "z górki na pazurki" Spacerową, niż jej mozolne podjeżdżanie w drodze powrotnej. No ale przed Polem Mokotowskim skręciłem w prawo i Aleją Żwirki i Wigury udałem się na południe. Od kilku miesięcy powstaje tam wygodna, asfaltowa droga dla rowerów i znowu, jak ostatni naiwniak, dałem się skusić. Niestety fragmenty asfaltu mieszają się z szutrem albo zwykłym ziemnym podłożem i nie bardzo wiadomo, kiedy całość będzie gotowa do jazdy. Już naprawdę wolę jechać tam po jezdni, niż po tym torze przeszkód. Zauważyłem zresztą, że to jest stała praktyka wykonawców dróg rowerowych. Nie kładą asfaltowego chodnika jednym ciągiem, a zostawiają - nie wiem po jaki... po co - przerwy kilku-, kilkunasto-, lub kilkudziesięciometrowe. Tak samo jest m.in. na Połczyńskiej i Lazurowej. Ale dość o śmieszkach, mnie one są niepotrzebne właściwie i bardziej bezpiecznie czuję się na jezdni, niż w towarzystwie tłumu rowerzystów na Veturillo. Dziś taki jeden na Powsińskiej o mało mnie nie potrącił, bo zachciało mu się wyprzedzać. Na szczęście wyczułem jego zamiar i krzyknąłem mu niemal do ucha: "uwaga!" - i dopiero wrócił na swój tor jazdy mamrocząc jakieś przeprosiny. A teraz krótka fotorelacja.
Przynajmniej od czterech lat na tej starej chałupce, ruinie właściwie, był napis "Do sprzedania". Teraz pojawiły się drewniane bale, a dalej płyty betonowe, zobaczymy co będzie dalej. W oddali wiadukt nad południową obwodnicą w Dawidach i maszty radiolokacyjne lotniska Okęcie.
Zjechałem na przystań bo jeszcze w tym sezonie promu nie fociłem i nie wiem, czy jeszcze będzie mi chciało tam zjeżdżać.
Oto i on przy brzegu w oczekiwaniu na pasażerów. Ruch jeszcze niewielki bo dopiero godzina 9:24. Ale rowerzystów (szosowych) spotkałem co najmniej pół setki.
Przyczepa kampingowa - mieszkanie dla obsługi promu
Cennik ten sam co w latach ubiegłych, bez rewaloryzacji o wskaźnik inflacji
PS. Na nowej drodze dla rowerów z rondem, które Hipek wspominał w swoim wpisie Strava dała mi kieliszek. Po bliższym sprawdzeniu okazało się, że mam czas taki jak Tomek, który ultramaraton Piękny Wschód przejeżdża w 17 godzin (512 km). Tylko Hipka czasu tam nie ma, pewnie nie przerzucił trasy do Stravy?
Zgłębiam ostatnio przygody tajnego radcy dworu Erasta Fandorina, bohatera cyklu powieści Borisa Akunina osadzonych w realiach carskiej Rosji. Taki dziewiętnastowieczny, rosyjski James Bond. To tłumaczy zmniejszoną aktywność rowerową w ostatnim czasie i dziś też nie chciało mi się wychodzić na rower. Ale kiedy już wyszedłem, to bardzo mi się zachciało jechać i nawet gdy spotkałem Katanę, to zamieniliśmy raptem kilka słów i rozjechaliśmy się w swoją stronę. Ona już wracała z Leszna, a ja dopiero się rozkręcałem. Ale gdy już wracałem i zobaczyłem czarne chmury wiszące nade mną, zacząłem żałować, że nie zawróciłem do domu wcześniej. Okazało się jednak, że Bóg rowerzystów czuwał i deszcz mnie wyprzedził. Pierwsze kałuże napotkałem w Lipkowie, potem jeszcze w Klaudynie, a nawet w lasku na Bemowie. Tak że tylko spod kół mnie nieco pochlapało, ale z góry oszczędziło. A jechałem w samej koszulce i mogło być słabo, bo temperatura nie rozpieszczała zbytnio.
Poranny wyjazd zaczął się bardzo dobrze i kiedy zrobiłem pierwszy postój pod kościołem w Borzęcinie, moja średnia wynosiła ponad 26 km/h. Jechałem trasą "Babickiej dychy" i gdy znalazłem się w mieście akurat startowali młodzicy, a bieg główny miał zacząć się w południe. Zapewne zgromadził więcej uczestników, niż ta garstka dzieciaków zmuszonych do startu przez pana od wuefu.
Ale dziś nie o jeździe i biegach ulicznych, a o awarii. Tak więc gdy w pewnym momencie ruszając mocniej depnąłem w pedał, rozległo się trrrrr! i lewa korba znalazła się w dole, razem z prawą. Tak mnie to zdeprymowało i zaskoczyło, że nie wiedziałem co się stało. Patrzyłem na to i nie wierzyłem w to co widzę. Postanowiłem znaleźć ławeczkę na uboczu i tam dopiero bliżej zgłębić problem i się zastanowić. Kręcąc tylko prawą nogą w końcu dojechałem do jakiejś i tam wyciągnąłem multitoola, poluzowałem śruby mocujące i ustawiłem korbę i mocno dokręciłem.
Oba ramiona korb w dole
Niestety pomogło nie na długo, bo na najbliższym podjeździe mocniejsze depnięcie znów usłyszałem trrrr i ramię korby przestawiło się znowu. Tym razem szybko przywróciłem właściwe ustawienie i uważając by za mocno nie naciskać na pedały kontynuowałem jazdę. Kolejny raz zdarzyło się to już pod domem i już mi się nie chciało schodzić, jakoś dojechałem. W domu zabrałem się za bardziej wnikliwe zbadanie przyczyn i po zdjęciu lewej korby okazało się, że wielowpust w ramieniu jest wyrobiony "na okrągło".
Pomyślałem, że trzeba będzie kupić nową, ale nawet nie miałem czasu poszukać w necie i sprawdzić kosztów, bo jechaliśmy na proszony obiad. Właśnie tu.
Ulubiony pejzaż miejski Putina
Wracając zajechałem do Deca zapytać serwisantów o przyczynę takiego zajechania i o koszt nowego ramienia korby. Okazało się, że ich polityka sprzedaży nie przewiduje takich sytuacji i można kupić komplet, za 360 zł z suportem i tarczami. Poradzili mi żebym na allegro poszukał. W trakcie rozmowy wyszło, że rower kupiłem rok i trzy miesiące temu i chłopak mnie uświadomił, że w takim razie to jest jeszcze na gwarancji. Byłem pewien, że dają rok, a tu takie miłe zaskoczenie! Tym bardziej, że skoro nie sprzedają pojedynczych ramion, to pewnie wymienią mi cały komplet.
W domu sprawdziłem i rzeczywiście Decathlon na Tribany 520 daje dwa lata gwarancji. A na ramę, widelec, kierownicę i mostek - dożywotnią.
Czekały, czekały, aż się doczekały - najwyższy już czas był, na zmianę opon na letnie. Niestety przez nieuwagę przy pompowaniu rozerwało mi dętkę. Nie zwróciłem uwagi, że wychodzi bokiem, bo patrzyłem na manometr i dopiero głośny huk dał znak że już wystarczy. Z drugą dętką już bardziej uważałem i oponę też założyłem widocznie lepiej, bo obyło się bez dalszych sensacji. Sensacją za to okazała się temperatura. Gdy spojrzałem za okno ujrzałem aż dwadzieścia stopni! Po wczorajszych dwóch, to dość niespodziewany skok. Niestety uwierzyłem w ten upał i wyletniłem się za bardzo, więc szybko musiałem zawrócić i koszulkę z krótkim rękawem zamienić na bardziej stosowną, czyli z długim. Później już jednak nic nie stało na przeszkodzie, by wyruszyć w drogę. Po tych wszystkich przebojach czasu już za dużo nie miałem, ale na pętlę do Zaborowa w sam raz. Jechało się bardzo dobrze i nie wiem, czy to zasługa temperatury i krótkich spodni, czy węższych i gładszych opon, ale czułem, że kilometry szybciej umykają niż zwykle, a co na licznik spojrzałem, to widziałem na nim wartości dotąd nieoglądane. :) Nie zmienia to faktu, że minął mnie chłopak jadący za samochodem i to tak, jakbym stał w miejscu. Musieli mieć około 50 km/h. Teraz zdjęcia, ze szczególnym uwzględnieniem opon.
A po południu pojechałem raz jeszcze, ale innym rowerem i dlatego będzie drugi wpis.