Miało być dalej, ale zwyciężyła obawa przed burzą. Alarm okazał się fałszywy, a ja zwykłym tchórzem. Na dodatek kilometry się nie zgadzają, bo nie włączyłem rejestracji pod domem.
Nareszcie przestało padać i temperatura też taka bardziej majowa niż listopadowa się zrobiła. Można było nawet jechać na krótko, z czego skwapliwie skorzystałem. Na to nałożyłem kamizelkę odblaskową, bardziej jako ochronę koszulki przed zmechaceniem od plecaka, niż dla bezpieczeństwa. Pewnie dlatego miałem mokre plecy po powrocie, ale generalnie na ubranie nie narzekam. Drogę do Piaseczna nieco zmodywfikowałem, bo ciagle jeżdżę tą samą, ale Aleja Krakowska, Raszyn i Janki, to też nie jest dobry wybór, a przynajmniej nie w tych godzinach. Wracając, też pojechałem inaczej, bo w Chyliczkach skręciłem na Kierszek i Józefosław i obok Lasu Kabackiego dojechałem do Puławskiej. W sumie nie ma o czym pisać.
Rano deszczyk i mokre ulice w pełni usprawiedliawiły moje pozostanie w domu i bez wyrzutów sumienia mogłem zająć się wszystkim i niczym. Tak mnie to zaabsorbowało, że dopiero po osiemnastej z zaskoczeniem stwierdziłem obecność słońca na niemal bezchmurnym niebie. Dzień teraz długi, a zresztą Convoya miałem w zapasie, więc wybrałem się na objazd klasycznego trójkąta, którego zachodni wierzchołek opiera się o Gassy. O tej porze wiatr niemal ucichł, a ja już zdążyłem zapomnieć, jak to jest, gdy nie musisz się z nim zmagać. Okazało się to korzystne dla tempa mojej jazdy i nawet dwóch wyprzedzających mnie na odcinku Gassy - Wilanów kolarzy, nie zmieniło mojego dobrego humoru. Z Wilanowa z kolei trafiłem na "zieloną falę" i jadąc powyżej 30 km/h dopiero światła przed ZUS mnie zatrzymały. Okazało sie, że mam PR na tym ulicznym segmencie, zresztą Strava dała mi dziś w sumie dziewięć kieliszków. Ubiór dobrałem optymalnie do temperatury, dziś nie było mowy o przegrzaniu, im bliżej Wisły, tym temperatura niższa. Koszulka i krótkie spodenki były w sam raz.
Nie robiłem zdjęć, bo cisnąłem, ale coś mam dla was, obrazek znalaziony w sieci. Po jego zobaczeniu, prześmiewcze i heheszkowe: "najpierw masa, później rzeźba" - nabiera zupełnie dosłownego sensu. :)
Wyjechałem z domu dość wcześnie, a że byłem umówiony na wczesne popołudnie w Piasecznie, to wybrałem kierunek zachodni, by potem skręcić i dojechać do celu od południa. Wszystko by było dobrze, gdyby nie ten wiiatr. Temperatura w słońcu przekraczała niekiedy nawet 20°C, dopiero gdy wracałem zachmurzyło się i nawet pokropiło nieco. Za to wiatr miałem wreszcie sprzyjający, no i po obiedzie byłem i po odpoczynku u córki, więc ostatnie dwadzieścia kilometrów mignęły nie wiadomo kiedy.
Tory do Błonia i Sochaczewa, biurowiec dawnej Ożarowskiej Fabryki Kabli i komin niedoszłej Elektrociepłowni Pruszków II
Tu się zatrzymałem na zdjęcie, ale coś obiektyw chyba zaparował w kieszonce na plecach, bo jak przez mgłę widać. Drugie tez takie samo.
To wszystko przez jazdę pod wiatr i koszulkę z długim rękawem, która okazała się za ciepła. Na krótko by było w sam raz, przynajmniej bym się nie spocił.
Znowu przez cały dzień zbijałem bąki i dopiero późnym popołudniem wybrałem się na rower. Trasa nieco inna, odkurzona droga do Nadarzyna i prze.z Lasy Sękocińskie do "krakowskiej". Leśne panie świadczące przydrożne usługi dla ludności, nadal trzymają się mocno. Na końcu drogi szybka fotka z kładki i powrót. Okazał się trochę niezgodny z założeniem, bo jadąc na czuja aż o Lesznowolę zahaczyłem. Myslałem jadąc przez Laszczki, że gdzie indziej wyjadę, a wyszło inaczej. Nic się nie stało rzecz jasna, parę kilometrów więcej - i tyle. Widziałem w Laszczkach na ulicy Leszczynowej zajaca i bażanta. Ten ostatni schował się w tym rzepaku ze zdjęcia.
Widocznie wczoraj nie było mi pisane kupienie spodenek rowerowych, za to dzisiaj tylko przymierzyłem i już wiedziałem, że to te. Może to była kwestia innego sklepu, a może czegoś innego, ale ten sam model przymierzyłem i dziś leżał jak ulał. Od razu zresztą je zalożyłem w sklepowej toalecie, a stare bez żalu wyrzuciłem do kosza. No i jeśli chodzi o poranek, to właściwie wszystko. Wróciłem przedwcześnie do domu pod pozorem wymiany łańcucha - i dobrze zrobiłem. Okazało się, że mam urwaną szprychę od strony kasety, a kilka innych jest poluzowanych. Jakoś nigdy do tej pory, a przejechałem już prawie osiemdziesiat tysiecy kilometrów, taka usterka nie zdarzyła się w żadnym moim rowerze. Początkowo chciałem sam spróbowac wymienić, ale po pierwsze nie miałem szprychy, a po drugie te luźne mnie trochę martwiły, bo to oznaczało koniecznośc centrowania. Chyba. Tak więc odkręciłem kasetę, koło w garść i do najbliższego rowerowego. Na szczęście jest niedaleko, a serwisant zajął się kołem od ręki, więc po niedługiej chwili mogłem wrócić do domu. Po obiedzie zrobiłem sobie przejazd techniczny do Piaseczna i wróciłem tą samą drogą rowerową wzdłuż Puławskiej. W Warszawie przeżyłem lekki horror, bo to co dzieje się na ścieżkach, to jakaś Hiroszima jest! Na krótkim kawałku trzy razy omal nie zderzyłem sie z innym rowerzystą, bo przecinał mój tor jazdy. A ja jechałem prosto jak po sznurku, tylko oni myślą, że to bez róznicy, czy z lewej, czy z prawej się mijamy. W sumie to bez róznicy, prawda? Podnieśli mi ciśnienie, ale niezawodne w takich razach "Kurwa, jak jedziesz!", pozwoliły wrócić szybko do równowagi psychicznej. Ważne, by nie tłumić złych emocji.
Zdjęć dziś nie ma, a obie wycieczki wpisuję razem. Poranna mapa jest niepełna, bez początku, dlatego daję tylko wieczorną.
Tak się złożyło, że dopiero późnym popołudniem mogłem wyjść na rower. Dzień jest teraz długi, więc nie ma problemu jazdy po ciemku, a zresztą teraz jestem już dobrze zaopatrzony w oświetlenie. Przez wolę i las na Bemowie, obok góry śmieciowej, szybko dojechałem do Lasek i do Truskawia, a później stałą trasą do Borzęcina. Żeby wydłużyć, pociagnąłem jeszcze kawałek na zachód i na południe do Pruszkowa. Do Warszawy wjechałem Alejami Jerozolimskimi - i to własciwie wszystko. Zdjęcia z przedwczoraj.
Znowu późny wyjazd, ale jakże inny od wczorajszego. Nie szukałem nowych dróg, tylko cisnąłem znanymi trasami aż do Góry Kalwarii. Tak jakoś dobrze mi się kręciło, że aż uwieczniłem swoją średnią z pierwszych czterdziestu kilometrów, dla siebie i potomnych. (to ta na dole)
Podjazd Lipkowską tradycyjnie na ostatnim oddechu i z prędkością przed szczytem 9 km/h, ale - o dziwo! - poprawiłem swój PR na tych trzech podjazdowych segmentach Stravy i już nie jestem ostatni wśród moich obserwowanych. Zresztą jesli chodzi o segmenty, to poprawiłem niemal wszystkie swoje czasy, na trasie do Góry Kawalerii, a jezdziłem tamtędy już dwadzieścia cztery razy. Czyli te czasy uważam za bardzo wartościowe i wcale mi nie przeszkadza, że plasuję sie w dolnej strefie stanów niskich. Np. mój czas na przykładowym segmencie jest 3643 na 5684 zmierzonych. Zresztą dziś też nie udało się dogonić dwóch kolegów rozmawiajacych ze sobą, ani zwiększyć tempa gdy mijał mnie kolarz. Jechałem na maksa, a jak to mówią - "wyżej ch... nie podskoczysz". W Gminnym Przedsiębiorstwie Wodociagów i Kanalizacji zrobiłem sobie krótki przystanek na zatankowanie bidona i zmoczenie chustki pod kaskiem i rozpocząłem droge powrotną. Myślałem że będzie gorzej, że wiatr tak dotąd łaskawy, teraz stanie się moim wrogiem, ale nie. Udało się parę czasów poprawić, choć już nie z taką spektakularną średnią i jakoś do domu dojechałem. O dokręcaniu do stówy nawet nie myślałem, tym razem satysfakcję dał mi czas przejazdu, a nie dystans.
A tu zdjecie z potoku Wilanówka, bo po wielu miesiącach przestała sie wlewać do niego woda. Pewnie wykonawcy kanalizacji już wszystko wypompowali, co było do osuszenia. Na koniec trochę humoru. Znacie tę chorobę? Epidemia jest w Polsce!