Dziś nigdzie mi się nie spieszyło i na rower wyszedłem dopiero jak się wyspałem, wypiłem kawę, posiedziałem i poczytałem internet. Ale nadal miałem szansę na stówę i narysowaną trasę, która to zapewniała, tylko niestety nie miałem jej w Garminie. A dałbym sobie rękę uciąć, że ją wgrywałem. I teraz bym nie miał ręki. Próbowałem pobrać ją z Dropboxa i za pomocą Garmin Connect przerzucić do licznika, ale jak na złość nie chciało się synchronizować. Wyłączałem i telefon, i licznik, nic nie pomagało. Musiałem zrezygnować, wobec tego z zaplanowanej trasy, a na dodatek zapomniałem włączyć po tej przerwie nagrywania. Stąd na mapie prosta kreska od Żelaznej do Ratuszowej, gdzie zlikwidowałem pauzę - i to ukosem przez Wisłę. :) Te wszystkie niepowodzenia i problemy odebrały mi chęć do konkretnej jazdy i postanowiłem pojeździć za kwadracikami. Na Tarchominie, Henrykowie, Choszczówce, Płudach, Michałowie-Grabinie, jest wiele ulic, którymi nigdy nie jechałem - i dziś to nadrobiłem. Jak zawsze będąc w okolicy wpadłem do "Cyklisty" w Nieporęcie, podziękować Kamilowi za rękawiczki, które są doskonałe i za przednią przerzutkę. Na drugą stronę Kanału Żerańskiego przedostałem się po sławnej niebieskiej kładce i przez Białołękę i Bródno wróciłem do domu.
PS. Znowu musiałem dopompować przednie koło. W domu okazało się, że dziurka jest bardziej z boku. Czyżbym źle założył i się przyszczypała?
Krótka wycieczka po okolicy, nad jezioro i przejazd nad Wkrą. Zawsze byłem ciekawy jak tam jest nad tym jeziorem, a nigdy tam nie byłem. No więc teraz już wiem. Należy do Polskiego Związku Wędkarskiego i nie ma żadnej plaży, ani swobodnego dostępu do linii brzegowej.
Dziś trzeba było pojechać uzupełnić zapasy żywnościowe, gdyż w lodówce już tylko światło zostało. Dlatego wczoraj wyrysowałem sobie taką krótką trasę po kwadraciki znów udało się odkryć nieodkryte fragmenty Młocin, Dąbrówki Leśnej i Łomianek.
Rano zięć poporsił mnie o sprawdzenie stanu licznika w samochodzie służbowym i to rozpoczęło zdarzeń skutkujących znaczącym opóźnieniem wyjazdu rowerowego. Okazało się, że akumulator całkiem się rozładował, a ja nie chciałem zostawiać nierozwiązanego problemu. Kable rozruchowe wożę ze sobą nie tylko w zimie, ale przez okrągły rok i nawet jak przydadzą się raz na pięć lat, to uważam, że tak trzeba. Dziś właśnie przyszedł ten dzień. Gdy silnik zaczął pracować, pojechałem trasą S79 do lotniska i z powrotem podładować akumulator, a gdy wróciłem i wsiadłem na rower, zauważyłem w przedniej oponie kompletny flak. Zdjąłem koło, wyjąłem dętkę, znalazłem dziurę, nakleiłem łatkę, napompowałem i wreszcie mogłem ruszać. Te nieprzewidziane okoliczności na tyle opóźniły mój wyjazd, że jechałem właściwie troszkę po kwadraciki, a reszta to była totalna improwizacja. Na stałą trasę wróciłem dopiero jadąc wzdłuż Wisły z Wólki Dworskiej w stronę Gassów. To ostatnia jazda z bazy w Piasecznie, wracam do domu.
Nie spieszyło mi się rano na rower, bo po całonocnych opadach deszczu trzeba było poczekać aż wyschną jezdnie. Do tego dziś dzień targowy, czyli dochodzą obowiązkowe zakupy w mieście, no i w rezultacie wyjechałem bardzo późno. Nie miałem planu i nie bardzo wiedziałem gdzie jechać, dlatego pozbierałem tylko trochę kwadracików i wróciłem do domu. Wreszcie po tylu dniach upałów zdarzył się dzień z ludzką temperaturą.
Dziś do Góry Kalwarii pojechałem nieco dalszą drogą, ale nie na tyle by przekroczyć setkę. Rysując trasę zależało mi na raczej na nowych drogach, czytaj: "kwadracikach" i nawet nieźle mi to wyszło. Asfalty dobre, drogi puste, pogoda niezła, więc droga do Góry Kalwarii minęła nie wiadomo kiedy. Znów nie miałem na tyle czasu by się rozsiadać w kawiarni, ale odwiedziłem kontrolę antydopingową, przywitałem się z Maćkiem, który dziś zamiast stać za ladą, prowadził rozmowę biznesową, zatankowałem bidony i pojechałem. Przed Gassami odebrałem telefon od żony z zapytaniem, czy jadę w tę burzę. W Piasecznie lało, waliło i błyskało, a ja zupełnie nieświadom cieszyłem się doskonałą pogodą. Dopiero w Konstancinie usłyszałem pierwszy i jedyny grzmot, ale bez żadnych innych oznak burzy, a po kolejnych kilku kilometrach, w Chylicach, wjechałem w strefę deszczu. Było jednak tak gorąco, że niewiele sobie z niego robiąc, radośnie pedałowałem do celu. Piętnaście minut wystarczyło by zaczęła mi chlupać woda w butach, ale to był już koniec deszczu. Właściwie jedyną niedogodnością dzisiejszej jazdy były zachlapane okulary i ograniczone widzenie.
Na działce jest rower, to trzeba go wykorzystać, a zbieranie kwadracików daje impuls do jeżdżenia. Pokręciłem się w tę i z powrotem po leśnych dróżkach i zawsze coś tam wpadło. A siatkarze przegrali z Francuzami. :(
Dziś postanowiłem pojechać do Nieporętu, a po drodze zastanowić się, gdzie dalej pojadę. Ten pierwszy etap trasy wyszedł nieco nieoczywisty, bo zgapiłem się i zamiast skręcić przez Białołękę znalazłem się w Markach. Tam postanowiłem wykorzystać to i dozbierać trochę małych kwadracików. W rezultacie innymi drogami niż zawsze dojechałem do Kobiałki i tam dopiero wróciłem na drogę wzdłuż Kanału. Odwiedziłem tam naszego wspólnego kolegę Adama w warsztacie Cyklista, pogawędziliśmy chwilkę o starych Polakach i pojechałem dalej. Na drugą stronę Kanału Królewskiego przeszedłem słynną kładką, ale na górę wszedłem schodami rezygnując z podjazdu. :)
W Nieporęcie trochę pokręciłem się po porcie, plaży i nowoodkrytej drodze rowerowej nad samą wodą, a potem przez Białobrzegi, Beniaminów i Łąki dojechałem do Radzymina.