Właściwie nie miałem dziś zamiaru znów kręcić się po nieznanych mi miejscach Warszawy, ale jakoś tak samo wyszło. Zbieranie kwadracików to uzależniająca zabawa, tym bardziej, że nie wymaga dalekich wypraw, a nagroda jest w zasięgu ręki. Wystarczy tylko zboczyć z utartych szlaków i po chwili jesteś na terra incognita. Tą ziemią nieznaną był brzeg Wisły na Siekierkach, ale także okolice Uczelni Łazarskiego na Mokotowie, czy boczne uliczki od 29 Listopada. Inaczej wygląda sprawa z uliczkami zamkniętych osiedli na obrzeżach miasta, ale miałem trochę szczęścia i udało się przy Bruzdowej na Wilanowie, też parę kwadracików zaliczyć.
Temperatura wyższa niż wczoraj, w sam raz na gołą nogę, ale kurteczki nie zdejmowałem.
Skoro przedwczoraj nie udało mi się zajrzeć do Góry Kawiarni, postanowiłem zrobić to dziś. Wyjechałem nieco wcześniej i trochę skróciłem trasę, co w połączeniu z nieco lepszą dyspozycją pozwoliło mi chwilkę posiedzieć w kawiarni, ogrzać się, wypić kawę i zjeść coś słodkiego. Temperatura od wczoraj spadła o dziesięć stopni i musiałem powrócić do poprzedniego zestawu ubraniowego, ale dłonie jednak trochę marzły w cienkich rękawiczkach.
Wczoraj widziałem dwóch cyklistów w krótkich spodenkach, a ponieważ dziś temperatura miała być nawet wyższa, postanowiłem też zaryzykować. Zrezygnowałem też z prawdziwej kurtki i założyłem tylko moją "papierową" trzepotkę i podkoszulkę. Dość szybko przekonałem się, że ta ostrożność była niepotrzebna i zdjąłem niepotrzebne części garderoby. Kurtka zmieściła się w koszyku od bidonu, podkoszulkę upchnąłem pomiędzy siodełkiem a podsiodłówką, a nogawki schowałem do kieszonki. Do tego podwinięte do łokci rękawy koszulki i było w sam raz. Trasę wybrałem tak, by wracać z wiatrem, ale w rezultacie okazało się, że źle oszacowałem swój czas jazdy i niestety w Górze Kalwarii musiałem wsiąść do pociągu. Czułem się dobrze i mógłbym wracać na kołach, ale wtedy obiad jadłbym o siedemnastej, a niepisana umowa stanowi, że obiad jest o szesnastej. PS. Dystans plus dojazd z dworca
Z dzisiejszej wędrówki rowerowej, na bardziej szczegółowy opis zasługuje bliskie spotkanie z symbolem Puszczy Kampinoskiej - łosiem. Eksplorując uliczki Izabelina, na jednej z nich - nomen omen, Końcowej - natknąłem się na łosią rodzinę. Wlazły sobie za ogrodzenie i spokojnie czekały, aż ktoś je stamtąd uwolni, bo już zapomniały, którędy weszły. A przynajmniej ja tak zinterpretowałem tę sytuację. Szczególnie ujęło mnie zachowanie łoszy, która ufnie podeszła do siatki i nawet dawała się głaskać po pysku. Widocznie poczuła dobrego człowieka, albo pieszczota jej się spodobała, bo gdy zacząłem się oddalać w kierunku powalonego fragmentu ogrodzenia, podążała zza mną, a za nią reszta rodziny. Po wyprowadzeniu całej trójki na wolność, pan łoś i młody łoszak oddalili się niespiesznie, a mama została ze mną i zaczęła lekko poszturchiwać mnie łbem. Nie znając jej intencji postanowiłem się oddalić, bo gdyby przypadkiem mocniej mnie szturchnęła, to pewnie bym leżał razem z rowerem. Wszystko co tu opisuję, trwało kilkanaście minut i w tym czasie stałem się, wraz z łoszą, bohaterem kilku filmów dokumentalnych, kręconych telefonami przez przypadkowych widzów. :)
Prognoza pogody znowu wskazywała na deszcz, więc nie chciałem zbytnio się oddalać od domu i postanowiłem pokręcić się po mieście. Zbierając małe kwadraciki docieram w miejsca, o których nie miałem pojęcia, a które często położone są kilkadziesiąt metrów w bok od ulic, którymi jeździłem setki razy. Ale na teren TVP nie sądziłem, że uda mi się wjechać. Jednak, gdy zobaczyłem samochody wjeżdżające przez bramę i szlaban otwierany raz po raz, wbiłem na bezczelnego i zrobiłem rundkę wewnętrznymi uliczkami. Niestety tego manewru nie udało się powtórzyć przy Stacji Pomp Rzecznych na Czerniakowskiej, tam ochrona jest bardziej czujna, a ruch samochodów mniejszy. Ale za to wreszcie dostałem się na teren ogródków działkowych przy Kępie Potockiej i - trochę z duszą na ramieniu - objechałem je co trzeba. Obawiałem się zastać zamkniętą furtkę przy wyjeździe, ale na szczęście była nadal otwarta. Najgorszy odcinek był oczywiście nad samą Wisłą, gdzie na piechotę przedzierałem się przez błotnistą ścieżynkę, eksploatowaną głównie przez dziki, co jako znany tropiciel śladów odczytałem bez trudu. :) Później wystarczyło patykiem usunąć pół kilograma błota z każdego buta i można było jechać dalej.
Tytuł tłumaczy niezbyt imponujący dystans w dniu dzisiejszym. Dobrze, że nie wybrałem się gdzieś dalej i mogłem w krótkim czasie znaleźć się w domu. Zdjęcie z wczoraj z Łazienek koło Starej Pomarańczarni
Dziś dzień odpoczynku, więc najpierw poszedłem na basen, a potem pojechałem rowerem do sklepu harcerskiego na Ursynowie, po znaczek Druha do munduru mojej wnuczki. Poprzedni zostawił tylko dziurę w kieszonce i znikł bez śladu. Przy okazji pokręciłem się po osiedlowych uliczkach i podwórkach Starego Mokotowa, Wierzbna i Służewca - wiadomo po co. :) Pani ze sklepu mnie poznała, czym byłem mile zaskoczony, ale to pewnie zasługa stroju i kasku, bo zawsze przyjeżdżam tam rowerem. Do Piaseczna pojechałem Puławską, wróciłem stałą drogą przez Dawidy Bankowe i to w zasadzie wszystko. Słońce i temperatura prawie wiosenna, ale na gołą nogę jeszcze się nie odważyłem.
Ponieważ wczoraj zrealizowałem tylko część zamierzeń, dziś powtórzyłem jazdę tym samym pociągiem, tylko trasa była zmieniona i krótsza, z zakończeniem w Żyrardowie. Pogoda gorsza, bo bez słońca, ale deszcz nie padał, a temperatura mniej więcej taka sama. Jechałem częściowo tymi samymi drogami co wczoraj, ale na szczęście bez tych najgorszych fragmentów z wyłomami w asfalcie. Do Żyrardowa dojechałem z niewielkim zapasem czasowym i pokręciłem się nieco po mieście, żeby do setki dokręcić. Nie wiem o co tam chodzi, ale nasycenie znakami B-9, zakaz wjazdu rowerem, na metr bieżący ulicy, jest najwyższy w Polsce. Na tych dwóch kilometrach koło dworca, widziałem co najmniej kilkanaście. A to przecież zwykłe, niezbyt ruchliwe uliczki. PS. Dopisuję kilometry dojazdu na dworzec i z dworca PS2. Pierwszy tysiąc złamany! :)