Gdzie można jechać w niedzielny poranek po uśpionych ulicach stolicy? Oczywiście na Gassy! Wyjątkowo nie uśpiona była tylko uliczka Agrykola, gdzie koleś z dość liczną ekipą techniczną i obserwatorami, robił slalom pomiędzy tyczkami na nartorolkach. W związku z tym nie mogłem się zbytnio rozpędzić na zjeździe, bo za dużo ludzi się kręciło. Zwykle jestem tam sam w niedzielę. Druga niespodzianka spotkała mnie na ulicy Rosy w Wilanowie, gdzie drogowcy zerwali asfalt, ale znaku na wjeździe nie postawili. Dobrze, że daleko nie musiałem się wracać, najwyżej z dwieście metrów. Na Gassach szoszonów i rowerzystów, pomimo wczesnej pory, jak zwykle sporo, a wszyscy kierują się na południe do Góry Kalwarii. Ja, jako że mój trójkąt ma wierzchołki Warszawa - Gassy - Piaseczno, obrałem kierunek zachodni, a ostatnie ramię trójkąta, prosto na północ. Na Żwirowej nie mogłem się powstrzymać, by znów nie zrobić zdjęć tego pięknego asfaltu, bo naprawdę aż wierzyć się nie chce, że doczekałem po tylu latach. Dodaję dwa kilometry, bo dopiero przy Chałubińskiego włączyłem licznik.
Na rower wyszedłem z samego rana, bo później jechaliśmy na działkę, no i o siódmej było przyjemne osiemnaście stopni. Trasa to tradycyjny niedzielny trójkąt przedśniadaniowy Piaseczno - Gassy - Warszawa. Na Żwirowej wzdłuż lotniska maszyny zrywały asfalt i aż mi się wierzyć nie chce, że wreszcie CAŁA ulica zyska nową nawierzchnię. Od lat jeżdżę tamtędy po straszliwych wertepach i straciłem nadzieję na zmianę tego stanu rzeczy. No, zobaczymy.
A po terenie powiatu piaseczyńskiego przebiega dziś wyścig kolarski dla amatorów na dystansie 200km. Kolarzy nie spotkałem, ale strażaków zabezpieczających trasę i owszem. Ciekawe kto wygrał.
Kolega Krzysztof, od lat mieszkający w Cleveland, ale odwiedzający Polskę w każde wakacje zadzwonił i umówiliśmy się na wspólną przejażdżkę. Ostatni raz jeździliśmy razem siedem lat temu, bo Krzysiek ma kuzyna sakwiarza i z nim robi wakacyjne wyprawy rowerowe po Polsce. A ze mną tylko takie krótkie pojeżdżawki i pogaduchy w trakcie. Trasę w mieście układaliśmy w trakcie, zgodnie z jego sugestiami i tym, co chciał zobaczyć i odwiedzić, a potem pojechaliśmy na Gassy. Do Góry Kawiarni nie chciało mi się jechać, zresztą za dużo czasu zmitrężyliśmy na postoje, ale zatrzymaliśmy się na popas w kawiarni Full Gassy w Czernidłach. To też inicjatywa kolarsko-gastronimiczna Maćka Grubiaka z lodami, ciastkami, kawą i wszystkim, co potrzeba spragnionym rowerzystom. Po przedostaniu się promem na drugi brzeg Wisły zawróciliśmy w stronę Warszawy i przez Otwock, a potem wzdłuż torów do Falenicy, a dalej Mozaikową i Mrówczą. Następnie na naszej drodze było Międzylesie, postój przy ulicznej pompie w Zerzeniu, wał Miedzeszyński i Most Łazienkowski.
Niemal na zakończenie naszej podróży, na Nowowiejskiej, przednie koło wpadło mi w szynę i zaliczyłem glebę. Samo oczywiście nie wpadło, to ja musiałem skręcić, żeby nie wpaść na wyjeżdżający tyłem z miejsca postojowego samochód. Szlif na łokciu i kolanie to naturalne następstwo takiego zdarzenia, a rozmiary zależą od prędkości. Dziś była niewielka, więc i kontuzja błaha i nie przeszkodzi w jeżdżeniu.
Udało się wstać rano i przed śniadaniem te trochę kilometrów zrobić. Pomimo wczesnej godziny na Gassach dużo szoszonów i rowerzystów. Ci pierwsi cisną w grupach, grupkach i solo, drudzy turystycznie podziwiają piękne okoliczności przyrody. Czyli jak w każdy pogodny weekend.
Nie miałem pomysłu na dzisiejszy wyjazd, więc pojechałem zawieźć zostawione wczoraj na działce okulary i odebrać przyszykowane dla mnie śrubki. Wprawdzie nie była to sprawa pierwszej potrzeby, ale powód do wyjazdu dobry jak każdy inny. Z Piaseczna pojechałem do Cieciszewa uzupełnić kalorie pączkiem i słodkim napojem gazowanym, a stamtąd stałą i lubianą trasą do domu. Temperatura wreszcie przyjazna dla ludzi, do tego wiatr w plecy, sama przyjemność taka jazda.
Rano zięć poporsił mnie o sprawdzenie stanu licznika w samochodzie służbowym i to rozpoczęło zdarzeń skutkujących znaczącym opóźnieniem wyjazdu rowerowego. Okazało się, że akumulator całkiem się rozładował, a ja nie chciałem zostawiać nierozwiązanego problemu. Kable rozruchowe wożę ze sobą nie tylko w zimie, ale przez okrągły rok i nawet jak przydadzą się raz na pięć lat, to uważam, że tak trzeba. Dziś właśnie przyszedł ten dzień. Gdy silnik zaczął pracować, pojechałem trasą S79 do lotniska i z powrotem podładować akumulator, a gdy wróciłem i wsiadłem na rower, zauważyłem w przedniej oponie kompletny flak. Zdjąłem koło, wyjąłem dętkę, znalazłem dziurę, nakleiłem łatkę, napompowałem i wreszcie mogłem ruszać. Te nieprzewidziane okoliczności na tyle opóźniły mój wyjazd, że jechałem właściwie troszkę po kwadraciki, a reszta to była totalna improwizacja. Na stałą trasę wróciłem dopiero jadąc wzdłuż Wisły z Wólki Dworskiej w stronę Gassów. To ostatnia jazda z bazy w Piasecznie, wracam do domu.
Dziś do Góry Kalwarii pojechałem nieco dalszą drogą, ale nie na tyle by przekroczyć setkę. Rysując trasę zależało mi na raczej na nowych drogach, czytaj: "kwadracikach" i nawet nieźle mi to wyszło. Asfalty dobre, drogi puste, pogoda niezła, więc droga do Góry Kalwarii minęła nie wiadomo kiedy. Znów nie miałem na tyle czasu by się rozsiadać w kawiarni, ale odwiedziłem kontrolę antydopingową, przywitałem się z Maćkiem, który dziś zamiast stać za ladą, prowadził rozmowę biznesową, zatankowałem bidony i pojechałem. Przed Gassami odebrałem telefon od żony z zapytaniem, czy jadę w tę burzę. W Piasecznie lało, waliło i błyskało, a ja zupełnie nieświadom cieszyłem się doskonałą pogodą. Dopiero w Konstancinie usłyszałem pierwszy i jedyny grzmot, ale bez żadnych innych oznak burzy, a po kolejnych kilku kilometrach, w Chylicach, wjechałem w strefę deszczu. Było jednak tak gorąco, że niewiele sobie z niego robiąc, radośnie pedałowałem do celu. Piętnaście minut wystarczyło by zaczęła mi chlupać woda w butach, ale to był już koniec deszczu. Właściwie jedyną niedogodnością dzisiejszej jazdy były zachlapane okulary i ograniczone widzenie.
Z Piasecznia do Góry Kalwarii jest bliżej i jedzie się ciekawszą drogą, o ile nie wybiera się drogi wojewódzkiej 79 :). Ja jechałem przez Wagrodno, Julianów i Sobików. Zatrzymałem się w Górze Kawiarni uzupełnić bidony, bo upał dziś niemiłosierny, ale zapomniałem zrobić zdjęcia, więc zamieszczam pustostan z porannego spaceru z psem. Przynajmniej od czterech lat ten budynek stoi pusty. Powrót przez Gassy.
Rano dostałem informację, że w Piasecznie jest do odebrania boczek wędzony i kaszanka własnej roboty, od Mańka ze Starych Polaszek. To miejscowość na Kaszubach, gdzie spędzały urlop moje dzieci i odkryły tego mistrza wędliniarskiego. No i teraz, gdy tylko praca rzuci mojego zięcia w tamtym kierunku, wracając zbacza z trasy i robi zaopatrzenie. Jako że czekała mnie jazda z plecakiem, nie nastawiałem się raczej na długi dystans, tylko typową jazdę kurierską. Ale żeby nie było, nie wybrałem najkrótszej trasy tam i z powrotem, tylko pojechałem na Gassy. jak zwykle po drodze mijali mnie wszyscy, również ci na rowerach górskich i to bez względu na płeć. Mnie jednak to wcale nie deprymuje, bo znam swój pesel oraz inne ograniczenia.
W Gassach ekipa TVN Turbo z Adamem Kornackim nagrywała film prezentujący to cacko - Lotus S1 Elise Sport 1,8. Najmłodsze egzemplarze tego modelu z końcówki ubiegłego stulecia, a więc mające dwadzieścia pięć lat, znalazłem na brytyjskim portalu aukcyjnym za dwadzieścia dwa tysiące funciaków. Na polskie wychodzi około sto dziesięć tysięcy złociszy. Chyba bym umiał lepiej wydać takie pieniądze. :)
Z trudem i bólem przybywa kilometrów w lipcu i pod znakiem zapytania stoi zaplanowane piętnaście tysięcy w tym roku. Pod WIELKIM znakiem zapytania. Nie dość, że dwa tygodnie wypadło z powodu niewytłumaczalnego bólu pleców, to jeszcze bawię się w kwadraciki zamiast robić kilometry. Dziś po drodze do Góry Kalwarii też zawracałem wiele razy likwidując białe plamy w Zalesiu Górnym, Ustanówku i samej Górze Kalwwarii. Dorzuciłem ich do kolekcji sto osiem i poznałem wiele nowych ulic i dróg, szczególnie w Zalesiu. Na szczęście większość była asfaltowa. W kolarskiej kawiarni dziś tłumy, jak to w weekend, więc tylko wodę do bidonów nalałem i szybko wróciłem do Piaseczna. Na tym odcinku już nic nie zbierałem.