Tytułowy stres nie wiąże się z nieprzyjemnym dojazdem do Wołomina, ale... po kolei. Dzisiejsza trasa zainspirowana została odbiorem zakupionych prezentów dla dzieci. Z własnej woli jechałem tamtędy może raz, lub najwyżej dwa, co nie powinno dziwić nikogo, kto wie. A kto nie wie, wyjaśniam. Mieszkam w południowo - zachodniej części Warszawy i żeby dojechać do Wołomina, najpierw muszę po przekątnej przejechać miasto. Ulice Solidarności i Radzymińska należą do bardziej ruchliwych, a dodatkowo, ta druga to wylotówka. Kiedy na Targówku opuszczamy wylotówkę na Białystok i skręcamy w Łodygową, trafiamy na DW 634, która jest wylotówką na Tłuszcz, do tego w przebudowie aż do Ząbek. Dalej do Zielonki i Wołomina jest wąska droga bez pobocza i ze sporym ruchem, choć godzina jeszcze nie wskazywała na "Akcję słoik". Na pewno nie jest to droga marzeń dla żadnego rowerzysty. Dlatego na powrotną drogę wybrałem trasę przez Sulejówek i Rembertów. Nie wziąłem tylko pod uwagę, nie zauważyłęm po prostu, że nawigacja włączona w sklepie wytyczyła mi trasę przez las. Stąd moja pomyłka nawigacyjna i dopiero zapytany o drogę facet wyjaśnił mi, że to nie ten rower i nie ta pora, na jazdę po lesie. Musiałem więc zawrócić i wtedy właśnie stało się to najgorsze. W pewnym momencie usłyszałem stuk, brzęk i gdy omiotłem wzrokiem miejsca najbardziej oczywiste, szybko zauważyłem brak lampki przedniej. Zahamowałem i zacząłem wracać idąc poboczem i wypatrując. Kierowaca widząc, że ewidentnie czegoś szukam powiedział, że dalej coś leży. Rzeczywiście leżała i nawet świeciła, ale niestety już bez szkiełka. Próbowałem ją jakoś przymocować, ale nie było to wcale łatwe. Ułamała się podstawka, więc próbowałem lampeczkę jakoś przywiązać do kierownicy. Użyłem do tego oderwanego paska z materiału, ale był nieco za krótki i moje zgrabiałe ręce nie dawały rady. W końcu jakoś się udało, ale lampka świeciła w bok i na dodatek musiałem cały czas ją przytrzymywać. Nie ukrywam, że czas spędzony na szukaniu i potem na mocowaniu, to był dla mnie jakiś koszmar. Nie jestem literacko gotowy by opisać gonitwś myśli, z których jedna czarniejsza była od drugiej. W skrócie: do domu daleko, ja gdzieś w polu, ciemność zapada, ja bez światła, a do tego jeszcze, serce weszło na nieznane mu wczesniej częstotliwości. Posiedziałem więc chwilkę by się upokoiło i zacząłem powoli wracać. To nie były łatwe kilometry, ale w końcu zacząłem racjonalnie myśleć i odkryłem rzecz oczywistą. Mogę przecież wrócić pociągiem! Eureka!!! Na stację wjeżdżał właśnie pociąg, a ja, żeby nie było za łatwo, biegałem pod ziemią szukając właściwego wyjścia. Zanim ktoś mi wytłumaczył, pociąg odjechał, ale tym razem miałem szczęście i za kilka minut był następny. W pociągu ochłonęłem nieco i kombinowałem przez drogę, którędy jechać z Wileńskiego do domu. Na pomysł by pojechać metrem, wpadłem dopiero, gdy znalazłem się w podziemiu. Jeszcze tylko ogarnąć biletomat (sprawa nieoczywista po takich przejściach) i mogłem rozpocząć kolejny etap podróży. Od stacji końcowej było już tylko dwa kilometry i żadnych więcej przygód nie przeżyłem. Tylko mały dzwon dwóch samochodów w korku na Towarowej. Takie klasyczne wjechanie w tył, pewnie się zagapił, albo pisał sms. A lampka będzie teraz służyła jako ładowarka do akumulatorków. Chiński szmelc, powinienem Katany posłuchać i kupić Convoya.
Andrzej Rosiewicz śpiewał, "wieje wiosna ze wschodu", ale dziś ze wschodu pizgało zimnem czysto syberyjskim. Ubrałem się już na trzy warstwy: podkoszulka termiczna, koszulka i kurtka, czyli właściwie zimowo i było całkiem okej. Tylko co ja założę jak będzie zima? Pod spodnie, wiadomo, kalesony, na buty ochraniacze, na ręce jeszcze grubsze rękawice, z drugimi pod spodem, na głowę czapkę - ale co jako czwarta warstwa? Coś będę musiał poeksperymentować, zobaczymy. Ale to właśnie temperatura kazała mi mocno okroić planowany na dziś dystans, choć tak naprawdę, to chyba mi się nie chciało. Wymyśliłem sobie, że zamiast planowanego Tarczyneiro i Góry Kawalerii, pojadą na Służew i odbiorę ze sklepu com zamówił. Tak więc choć początek trasy był na zachodzie, to już niebawem skręciłem na południe i przez Ożarów i Pruszków wróciłem do Warszawy. Potem miejska jazda zakorkowaną na amen Marynarską, a za sklepu powrót Alejami Niepodległości. Nowe, zimowe z definicji rękawice, nie dają skutecznej ochrony, buty też komfortu cieplnego nie zapewniają i choć zbyt mocno nie przemarzłem, to jednak wolałem wrócić do domu. To nie temperatura, to lenistwo przeważyło. Zdjęcie tylko jedno, ale za to z nowatorskim zapisem pewnego angielskiego słowa.
Poranne przejazdy przez centrum miasta nie sprzyja biciu rekordów, tak samo zresztą jak jazda Puławską do Piaseczna. Tam zrobiłem sobie przerwę kilkugodzinną i wracałem już po zmroku. A mocne lampki rzecz jasna nie miałem, tylko swoją oczojebkę, ale dałem radę. Przyświecały mi latarnie uliczne. A, i w Decu w Piasecznie rękawiczki kupiłem na zimne dni. Miałem do zrealizowania kupon, to wyszło 39,90 zł.
Mural na Służewcu
I jeszcze jedna, z dedykacją dla naszego przyjaciela z Hajnówki
Za długo dziś spałem i generalnie nie miałem wcale ochoty na jazdę. Dopiero jak minęło południe, a słońce za oknem uśmiechało się zachęcająco i do tego jeszcze znalazł się powód, to co miałem robić? Ubrałem się i wyjechałem. Jako że cel był w Piasecznie, wybrałem trasę przez Gassy, z powrotem przez południowe wioski. W Wilanowie, na ulicy Rosy, znowu zamknęli przejazd i kontynuują jakieś prace, wodociągowe chyba. Nie rozumiem tylko, dlaczego do rzeki Wilanówki spływa skądś woda? I dlaczego woda w rzeczce nabrała takiego dziwnego koloru? Dalej już nic nieoczekiwanego w drodze do Gassów nie zaobserwowałem. Może tylko zaskoczył mnie nieco wysyp rowerzystów i kolarzy. O tej porze roku zwykle bywa tu już pustawo, ale tegoroczna jesień pozwala wydłuzyć sezon nie tylko takim maniakom, jak my, ale i szerokim rzeszom użytkowników rowerów. W Konstancinie zobaczyłem daleko przed sobą migające światełko rowerowe, a to zawsze jest mobilizujące i dopingujące do szybszej jazdy. Szczególnie gdy widać, że dystans powoli, powolutku ale zaczyna się zmniejszać. Wiecie jak to jest, ścigacie się z kimś, kto nie wie, że jest jakiś wyscig. :) Niesporo mi to szło, ale w pewnym momencie, już w Chylicach, światełko zatrzymało się. Byłem rozczarowany, że wyścig tak szybko się kończy, a gdy już byłem całkiem blisko poznałem, że to Katana78 robi akurat zdjęcie. Zaskoczenie było obopólne, bo przecież ona wracała z gminobrania zaczętego w Radomiu, a ja jechałem z domu. Na dodatek, jak sprawdziłem po śladzie, gdyby nie pojechała do centrum Konstancina, tylko tak jak ja w Oborach skręciła w lewo, pod górę, to bym jej nie dogonił. I jak tu nie wierzyć w przypadki? Pewnie gdyby nie stanęła, to ścigałbym ją do Piaseczna i to bez pewności, że uda się wyprzedzić. A tak miałem okazję ją poholować na kole i pokazać inny przejazd przez to miasto. Rozstaliśmy się gdy skręciłem do córki, a Katana pojechała dalej prosto Orężną i Leśną do Bobrowaca. Widzę po jej śladzie na Stravie, że się nie zgubiła.:) A drugie, a właściwie pierwsze spotkanie, to był Marcin "Masash" z Wypoku jak zawsze z daleka krzyczący: "Cześć Jurek!". Odnoszę wrażenie, że on zna wszystkich i wszyscy jego znają, ale dziś, o dziwo, jechał sam. Pierwszy raz go widziałem solo.
W taki dzień jak dzisiejszy nic się człowiekowi nie chce. Mgła, ciemno, ponuro, wilgoć, zimno - no po prostu aura listopadowa w pełnej krasie! Długo szukałem sobie różnych domowych zajęć, by odwlec moment wyjścia na rower, ale w końcu się poddałem. Znalazłem powód, a nawet dwa i pojechałem. Pierwszy to oddanie butów córce, po przegranej batali o reklamację, a przy okazji sprawdzenie prawdomówności Katany. No i okazało się, że prawdę pisała o nieprzejezdnej ulicy Głównej w Bobrowcu. Zwracam honor.
J 20,27 "...i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym!" Od córki do domu wracałem mocno eksperymentalną trasą przez Chylice i Konstancn i to wcale nie była dobra decyzja. Pomimo stosunkowo wczesnego popołudnia, panował wzmożony ruch ludności napływowej opuszczającej miasto. W połączeniu z bardzo ograniczoną widocznością, warunki jazdy była naprawdę niekomfortowe. Wąsko, kręto, słaba widoczność i duży ruch - czyli komplet. Z kolei na drodze Konstancin - Warszawa, w związku z budowa POW (nie mylić z Polską Organizacją Wojskową:)) spory korek aż do świateł w Wilanowie. Jazda środkiem wymaga dużej uwagi, bo zniecierpliwienie kierowcy lubią niespodziewanie zmienić pas, na ten, według nich szybszy. Później, już na Wierniczej, też nie było lepiej, ale z innego powodu. Jadąc jezdnią czułem się jak przestępca drogowy, bo obok pojawia się i znika droga rowerowa. Jazda zgodnie z przepisami wymagała by wielokrotnego zwalniania i wjeżdżania na chodnik, by na następnym skrzyzowaniu znowu wjeżdżac na jezdnię. Ani to zasadne, ani bezpieczne, ale za to zgodne z przepisami. Zawsze jak tamtędy jadę, czekam podświadomie na sygnał z tyłu i wystawiona rękę z lizakiem mijaqjącego mnie radiowozu. Na szczęście i tym razem udało się dojechać szczęśliwie do normalnej drogi rowerowej i już spokojny, dojechałem aż do Legii. Kolejną sprawę miałem na Nowym Świecie i dojazd tam Myśliwiecką, a potem koło Sejmu do Placu Trzech Krzyży, wydawał się optymalny. Tak też było. Powrót do domu zatłoczonymi i zakorkowanymi o każdej porze Alejami Jerozolimskimi . od dawna nie robi już na mnie wrażenia. Oczywiście bezprawnie korzystam z buspasa, ale zawsze tak robię, bo tak jest po prostu bezpieczniej. Tak samo, jak stawanie za pasami w oczekiwaniu na zielone światło. Ruszam wówczas pierwszy i rozpędzony jadę prosto i stabilnie, a nie kołyszę się obok samochodów ruszając razem z nimi. Tłok na jezdni kończy się zawsze na Placu Zawiszy i tu też jest koniec segmentu Stravy. A zaczyna się właśnie przy palmie, czyli od Nowego Światu. Okazuje się, że to tylko niewiele ponad dwa kilometry stresu. :) Tylko jaki sens ma tworzenie segmentów w centrum miasta i z wielomą światłami po drodze? Przecież o KOM nie decyduje tu prędkość, a szczęście. Koniec i bomba, kto czytał, ten trąba!
Poranek był dziś na tyle mglisty, że z okna nie widziałem Warsaw Spire. To taki mój osobisty test na przejrzystość powietrza. Ponieważ było tylko sześć stopni założyłem nogawki z myślą, że zapewne później się ociepli i będę mógł je zdjąć. Tak zresztą się stało. Na górze nadal tylko pojedyncza koszulka rowerowa z długim rękawem. To tyle na temat stroju i pogody, a co do samej trasy. to nic wartego wspomnienia nie zaszło, poza zmianą stałej trasy powrotnej; nie przez Umiastów i Macierzysz, a przez Płochocin i Pruszków. Nawet jazda Alejami Jerozolimskimi przestała mi przeszkadzać.
Zupełnie nie miałem pomysłu na trasę i już nawet przemyśliwałem żeby zostać w domu. Odrzuciłem jednak tę podsuwaną przez szatana pokusę i szybko, żeby się nie rozmyślić, uciekłem z domu. Jednak na ulicy nadal nie wiedziałem gdzie chcę jechać i odruchowo właściwie skierowałem się na południe. Miałem nadzieję, że po drodze przyjdzie mi coś do głowy - i rzeczywiście, różne pomysły miałem, włącznie z jazdą do Grójca, Warki, Góry Kalwarii, albo w drugą stronę,do Mszczonowa, ale najdalej dojechałem do Tarczyna. Na dodatek wcale mi się nie podobała droga - i w ogóle jakoś źle mi się jechało. Za to odkryłem przebieg drogi rowerowej z Młochowa do Nadarzyna. Na razie kończy się dość nieoczekiwanie, ale mijałem ekpę kładącą asfalt i niebawem równy dywanik dojdzie do samego centrum miasta. Trzeba tylko poczekać, aż uporają się z modernizacją nadarzyńskiego odcinka trasy katowickiej. Ja na drugą stronę przedostałem się przez teren budowy jak pieszy, po pasach. Armagedon drogowy trwa nadal. Bardzo dobrze zrobiłem, jadąc w piątek i wczoraj tą nową drogą rowerową omijającą centrum Nadarzyna. Dzisiejszego wariantu nie polecam.
Pogoda dziś była lepsza, bo mżaweczka utrzymywała się tylko rano, a potem nawet jezdnie zaczynały podsychać miejscami. Niestety jazda w mokrości dziś, wczoraj i w piątek sprawiłę, że nawet marki roweru nie dało się na ramie odczytać. Nie żebym miał sie czym specjalnie chwalić, ale wykorzystałem to jako pretekst do wcześniejszego powrotu do domu. Następną godzinę zajmowałem się czyszczeniem, przy okazji zamieniłem też łańcuch, stary wrzuciłem do benzyny, niech leży, nowy nasmarowałem - i tyle. ..... Nawet zdjęć mi się nie chciało robić, ale Rudej Marylki, która ma Prace Małe, nie mogłem minąć obojętnie. :)
Koniec (albo początek, jak kto woli) drogi rowerowej przed Nadarzynem.