Tytuł jest nieco przewrotny, ale z mojego punktu widzenia, zapewniam, że uzasadniony. Otóż przez kilka ostatnich dni, z nieznanych mi bliżej powodów ubierałem się nieodpowiednio i zwyczajnie marzłem na rowerze. Natomiast dziś w końcu poszedłem po rozum do głowy i wreszcie ubrałem się stosownie, to znaczy zimowe spodni, zimowa kurtka i zimowe rękawiczki. Od razu poczułem różnicę i nabrałem ochoty na jakiś dłuższy dystans. Padło na kierunek Tarczyn z możliwością wariantu do Góry Kalwarii lub krótszy, do Piaseczna. Ponieważ całkiem niedawno pokonałem ten dystans, troszkę zmodyfikowałem trasę i pierwszy raz, do miasta z pomnikiem jabłka, jechałem kawałek przez las. Tam już wiedziałem, że czasu mam za mało i do domu wróciłem przez Piaseczno, Konstancin i Kierszek. Kilometrów trochę zabrakł i do setki dokręcałem już na Ochocie. PS. Pierwsza jazda z nowym błotnikiem wyprodukowanym w Szwecji.
Skoro przedwczoraj nie udało mi się zajrzeć do Góry Kawiarni, postanowiłem zrobić to dziś. Wyjechałem nieco wcześniej i trochę skróciłem trasę, co w połączeniu z nieco lepszą dyspozycją pozwoliło mi chwilkę posiedzieć w kawiarni, ogrzać się, wypić kawę i zjeść coś słodkiego. Temperatura od wczoraj spadła o dziesięć stopni i musiałem powrócić do poprzedniego zestawu ubraniowego, ale dłonie jednak trochę marzły w cienkich rękawiczkach.
Z dzisiejszej wędrówki rowerowej, na bardziej szczegółowy opis zasługuje bliskie spotkanie z symbolem Puszczy Kampinoskiej - łosiem. Eksplorując uliczki Izabelina, na jednej z nich - nomen omen, Końcowej - natknąłem się na łosią rodzinę. Wlazły sobie za ogrodzenie i spokojnie czekały, aż ktoś je stamtąd uwolni, bo już zapomniały, którędy weszły. A przynajmniej ja tak zinterpretowałem tę sytuację. Szczególnie ujęło mnie zachowanie łoszy, która ufnie podeszła do siatki i nawet dawała się głaskać po pysku. Widocznie poczuła dobrego człowieka, albo pieszczota jej się spodobała, bo gdy zacząłem się oddalać w kierunku powalonego fragmentu ogrodzenia, podążała zza mną, a za nią reszta rodziny. Po wyprowadzeniu całej trójki na wolność, pan łoś i młody łoszak oddalili się niespiesznie, a mama została ze mną i zaczęła lekko poszturchiwać mnie łbem. Nie znając jej intencji postanowiłem się oddalić, bo gdyby przypadkiem mocniej mnie szturchnęła, to pewnie bym leżał razem z rowerem. Wszystko co tu opisuję, trwało kilkanaście minut i w tym czasie stałem się, wraz z łoszą, bohaterem kilku filmów dokumentalnych, kręconych telefonami przez przypadkowych widzów. :)
Ponieważ wczoraj zrealizowałem tylko część zamierzeń, dziś powtórzyłem jazdę tym samym pociągiem, tylko trasa była zmieniona i krótsza, z zakończeniem w Żyrardowie. Pogoda gorsza, bo bez słońca, ale deszcz nie padał, a temperatura mniej więcej taka sama. Jechałem częściowo tymi samymi drogami co wczoraj, ale na szczęście bez tych najgorszych fragmentów z wyłomami w asfalcie. Do Żyrardowa dojechałem z niewielkim zapasem czasowym i pokręciłem się nieco po mieście, żeby do setki dokręcić. Nie wiem o co tam chodzi, ale nasycenie znakami B-9, zakaz wjazdu rowerem, na metr bieżący ulicy, jest najwyższy w Polsce. Na tych dwóch kilometrach koło dworca, widziałem co najmniej kilkanaście. A to przecież zwykłe, niezbyt ruchliwe uliczki. PS. Dopisuję kilometry dojazdu na dworzec i z dworca PS2. Pierwszy tysiąc złamany! :)
Żeby rozbudować swój podstawowy kwadrat, muszę jeździć nieco dalej. Dziś padło na rubież południową i narysowana trasa prowadziła ze Skierniewic do Warki. Pociąg odchodzi z Zachodniej o 7:58 i na miejscu jest tuż po dziewiątej. Słoneczko świeci radośnie, a ja rozpoczynam jazdę w kierunku z grubsza wschodnim. Po wydostaniu się ze Skierniewic trafiam na drogę krajową numer siedemdziesiąt, ale tym razem nie jadę nią aż do Mszczonowa, tylko odbijam nieco na południe. Niestety moja szybkość nie jest taka, jak się spodziewałem wybierając ten kierunek jazdy. Wiatr nie pomaga w sposób wystarczający by zdążyć na powrotny pociąg z Warki i podejmuję decyzję o powrocie na kołach. Zamiast jechać dalej na wschód, przed Grójcem odbijam na północ i po fatalnych drogach docieram do Rembertowa. Tam wbijam na "siódemkę" i rozpoczynam ostatni, najgorszy etap podróży. Niby jest pobocze, niby jechałem już tą drogą wiele razy, niby ruch jest mniejszy po otwarciu trasy szybkiego ruchu, ale i tak nie jest przyjemnie tamtędy jechać. Max square: 52x52 Max cluster: 3117 (+25) Total tiles: 6089 (+44)
Chciałem nieco poprawić bardzo mizerny wynik stycznia i pojechałem po kwadraty w okolicach Mińska Mazowieckiego. Trasę miałem narysowaną już dawno, ale nie wiedzieć czemu pominąłem w planowaniu jeden kwadrat obok Huty Mińskiej. Będzie na później. Znowu jechało się ciężko, ale teraz to już chyba będzie norma.
Z Otwocka dojechałem SKM do Warszawy Wschodniej, a potem rowerem przez miasto o domu. Wyszło dodatkowo osiem kilometrów, a w styczniu 385 km.
Wydaje się, że moje samozaparcie, upór i konsekwencja da oczekiwany efekt i pobiję rekord 2018 roku. Oczywiście oprócz wymienionych cech ważnym, jeśli nie najważniejszym elementem, była pogoda. Gdyby padały deszcze nic bym nie poradził, bo aż tak zdeterminowanym chorym pojebem nie jestem. :) Mogę - jak muszę - jeździć po mokrym, czy po śniegu, jak to miało miejsce teraz, ale w deszczu - nie! Czyli miałem po prostu szczęście. Dziś też zaczęło kropić i padać, ale jak już byłem w domu! :)
Ostatnie sto kilometrów udało się przejechać w październiku, w kolejnym miesiącu zafiksowałem się na kwadraciki i kilometrowo miesiąc poszedł na straty. Jeżdżąc po podwórkach i osiedlowych, parkowych i cmentarnych alejkach mitręży się czas, a dystansu nie przybywa. Dziś postanowiłem, że czas na jakiś dłuższy dystans i wybrałem się znów na zachód, ale tym razem aż do Kampinosu. Początkowo zamierzałem wracać przez zachodnie wioski, ale czas pozwalał na wydłużenie drogi powrotnej i zdecydowałem się jechać przez Błonie i Nadarzyn. W bonusie mogłem jeszcze raz przejechać ulubioną drogą rowerową w Michałowicach. Okazuje się, że ma ona swoją nazwę: Ścieżka im. Vico nel Lazio.
Według wikiperii to miejscowość i gmina we Włoszech, w regionie Lacjum w prowincji Frosinone.
Przestało wreszcie padać i po kilku dniach przerwy można było wyjść na rower. Trasa właściwie dość przypadkowa i nie do końca przemyślana, co zaowocowało wymuszonym przejazdem przez Las Kabacki do Parku w Powsinie. Gdybym tego nie zrobił, tylko pojechał prosto Puławską, to "setki" by nie było. Ale skoro mam założone gravelowe opony, to trzeba to jakoś wykorzystywać.
Zbyt późno wyjechałem, zbyt ambitną zaplanowałam trasę, nie sprawdzałem czasu i w rezultacie zbyt późno wróciłem do domu. Do tego ostatnie pół godziny w deszczu, a kilometr od domu, na Polu Mokotowskim ostra gleba - uślizg przedniego koła na metalowej listwie zatopionej w asfalt. Huknąłem kaskiem tak, aż echo się rozeszło, ale głowa cała, rower cały i spodenki też. Szlif na łokciu, biodrze i kolanie kiedyś się wygoi, czyli w sumie bez strat. :) PS. Kiedy ja się nauczę sprawdzać prognozy pogody przed jazdą?!