Tak wiele razy jechałem przez Przypki, że musiałem i dziś tam pojechać, dzień po tej strasznej tragedii. Trudno coś napisać sensownego. Spoczywaj w pokoju, nieznany Kolego.
Odpuściłem dziś dalekie jazdy, na rzecz pracy na świeżym powietrzu. Po przeczytaniu tego artykułu na portalu halo Ursynów i obejrzeniu zdjęć, postanowiłem zaryzykować i pojechać na bezczelnego w środku normalnego dnia pracy. Nie ukrywam, że po prostu kusi mnie wygoda i komfort jazdy, po drodze szerokiej, pustej, równej, bez świateł i... tylko dla mnie! Zresztą wystarczy spojrzeć na zdjęcia w zalinkowanym artykule, by zrozumieć. :) Dziś, podobnie jak ostatnio, napotkałem zmotoryzowany patrol firmy ochroniarskiej, ale tym razem zupełnie mnie zignorowali. Po doświadczeniu z ochroniarzami pilnującymi odcinka Ursynów - Miedzeszyn, tu widzę miłą odmianę. Tamten fragment strzeżony był jak Fort Knox i nigdy nie udało mi się go przejechać rowerem. Zawsze mnie dogonili i kazali zawracać. Opuszczenie autostrady wymagało zejścia po schodach, ale to niewielka zapłata za siedem kilometrów luksusu rowerowego i o kilometr krótszą trasę, niż po ulicach.
Wracałem prawdziwą ulicą Puławską, bez bis, i okazało się, że dystans różni się zaledwie o siedemdziesiąt metrów, czyli różnica zupełnie pomijalna.
Trudne zadanie postawiłem sobie na dziś, ale udało się zrealizować założony plan w stu procentach. Wymagało to najpierw bardzo wczesnej pobudki, a potem jazdy praktycznie bez postojów, a i to nie gwarantowało sukcesu. Powrotny pociąg miałem o 14:38, a do przejechania z okładem sto trzydzieści kilometrów i zwykła guma mogła pokrzyżować mi szyki.
Ale od początku.
Najpierw przejażdżka do stacji metra przy Rondzie Daszyńskiego, o 6:40 pociąg do Małkini i o 8:05 rozpoczęcie podróży na dwóch kołach. Rano temperatura jednocyfrowa, ale byłem przygotowany i miałem rękawki, a zresztą za niedługo było już cieplej i mogłem je schować. Początkowy odcinek, na wschód, nie dawał jeszcze wsparcia wiatru, zresztą nie był on jeszcze zbyt silny, ale przynajmniej dawał miłe orzeźwienie. ;) Jechałem po wytyczonym śladzie ciesząc się asfaltami, aż w pewnym momencie nawigacja skierowała mnie na polną drogę, a że była twarda i w miarę równa, to niewiele zmniejszyła moją prędkość, aż do czasu, gdy pojawił się piach. Na szczęście prowadzenia nie było aż tak dużo, ale nawet tam, gdzie dało się jechać, tempo było marniutkie. Z coraz większą obawą wypatrywałem asfaltu, ale ten pojawił się dopiero po pięciu kilometrach. Bezpieczny zapas czasowy skurczył się do poziomu "na styk", ale wreszcie wiatr w plecy zaczął robić robotę i zacząłem odrabiać straty. Trzymałem się cały czas krajowej 63 i choć nawigacja próbowała mnie z niej zdjąć, proponując inny wariant trasy, tym razem pozostałem nieugięty i dojechałem nią do samego dworca w Siedlcach. Zdążyłem znaleźć sklep, uzupełnić płyny i kalorie, kupić bilet i spokojnie poczekać w pociągu na odjazd.
Zaliczone gminy:
Brok, Zaręby Kościelne, Szulborze Wielkie, Czyżew, Boguty-Pianki, Nur, Sterdyń, Jabłonna Lacka, Sabnie, Sokołów Podlaski gmina wiejska, Sokołów Podlaski gmina miejska, Bielany.
Nowych czerwonych kwadratów: 150
Kolejne kwadraty do zdobycia czekały dziś na północnym wschodzie i żeby tam się dostać, skorzystałem z niezawodnej podwózki Kolejami Mazowieckimi. Na pociąg zdążyłem w ostatniej chwili, choć człowiek ze spalinową kosą pod moim oknem, postarał się żebym wstał grubo przed budzikiem. Taka kosa, daje tak samo jak młot, w słynnej scenie "Dzień Świra", ale ja nie zachowałem się jak Adaś Miauczyński, tylko wstałem z łóżka i już.
Czasu więc miałem dużo i wtedy człowiek się nie spieszy i nie patrzy na zegarek co chwila. Tak jak pisałem, na peron dojechałem sekundy przed odjazdem i uratowałem rowerowo dzień. Kiedy już wysiadłem w Nasielsku, skierowałem się na zachód od dawna dobrze już mi drogą wojewódzką 571 i dopiero w Starej Wronie skręciłem na północ do Jońca. Po kolejnym skręcie na zachód, dojechałem do krajowej siódemki, a po jej przecięciu, siecią dróg lokalnych, w tym niestety polnych i szutrowych, dotarłem na powród do wojewódzkiej 570, a nią do Naruszewa. Tu wreszcie przestałem się oddalać i wojewódzką, tym razem o jeden mniejszą - czyli 570, zacząłem powrót. Zbieranie kwadratów jest wymagającą dyscypliną sportową, więc długo nie cieszyłem się prostą drogą do Czerwińska n/Wisłą i gładkim asfaltem. Kolejne lokalne asfalty różnej jakości i kolejne drogi nieprzejezdne dla mobilnych ekip Google Street View. Ale pomimo szosowych opon dało się przejechać je w całości i pchania tym razem nie było. Ostatnia prosta na wschód, to droga krajowa 62, którą też już znam na wylot i nawet przestałem się przejmować ruchem ciężarówek i brakiem wygodnego pobocza. To dobrze, bo przede mną eksploracja owianej złą sławą wśród rowerzystów "pięćdziesiątki". Do pociągu tym razem zdążyłem z zapasem, ale za to pociąg z Mławy miał tylko cztery wagony i przez to było dość ciasno. Z trudem udało mi się powiesić rower i znaleźć miejsce siedzące, co jest w moich podróżach zdarzeniem niezwykle rzadkim. Ale ważne, że dojechałem. Wysiadłem na przedostatniej stacji, przy Kasprzaka unikając noszenia roweru po wielu schodach, a to jedynie trzysta metrów dalej niż gdybym wysiadł na najodleglejszym Peronie 9 Dworca Zachodniego.
Do dystansu dopisane kilometry do i z dworca
Długo siedziałem w domu i nie mogłem zdecydować, czy i gdzie chcę jechać. W końcu postanowiłem jechać na południe, ale nie stałą trasą przez Nadarzyn, do Tarczyna, tylko przez Wólkę Kosowską. Dopiero w Mrokowie skończyła się droga lokalna i po dojechaniu do szosy krakowskiej, czyli krajowej siódemki, skierowałem się w stronę Tarczyna. Wprawdzie chciałem ją przeciąć i skierować się na zachód, ale drogowcy urządzili objazd drogi na Szczaki, a mnie nie chciało się sprawdzać, jak bardzo jest nieprzejezdna. Po trzech kilometrach mogłem opuścić ruchliwą krajówkę i cieszyć się jazdą przez wioski na południe od Warszawy. Ponieważ na Górę Kalwarię nie było dziś czasu, zmniejszyłem kółko wokół Piaseczna i do Gassów dojechałem przez Baniochę i Łubną. Wreszcie już prawie skończyli remont dróg i tylko ostatnie skrzyżowanie z krajową 79 do Sandomierza im zostało. W Gassach prom stał przy brzegu i czekał na pasażerów, a ja dowiedziałem się, że oddanie Mostu Południowego w Warszawie, negatywnie wpłynęło na opłacalność przeprawy. Tym razem i ja nie dałem zarobić armatorowi, bo jednak wolę jeździć po tej stronie Wisły, no i jest bliżej. A'propos bliżej, to kontrolowałem stan licznika i niestety, ale do stówy musiałem dokręcić. :)
Kolejna już niedziela, gdy budzę się o nieludzkiej porze, czyli o siódmej rano, i nie mogę ponownie zasnąć. Starałem się jak mogłem, ale skoro się nie udawało, to wstałem, ubrałem się i wyszedłem pojeździć. Co tak na bezdurno będę w łóżku leżał, prawda? Niewielki ruch samochodowy daje komfort jazdy i pozwala dość swobodnie podchodzić do kolorów świateł na sygnalizatorach. Bez zbędnych postojów dotarłem Czerniakowską i Powsińską do Wilanowa, a po chwili już byłem na wiejskich drogach wiodących do przystani w Gassach. Pomimo dość wczesnej pory i dość szybkiej jazdy, minęło mnie wielu kolarzy i rowerzystów, dla których moje tempo było zbyt mało wymagające. Nie, żeby się ścigali, czy robili mocny trening, ot, jechali 30 km/h swobodnie przy tym rozmawiając - i tyle ich widziałem. Gdy skręciłem na zachód i zacząłem oddalać się od Wisły, już nikt mnie nie wyprzedzał, zapewne dlatego, że nikt za mną nie jechał. :) Po minięciu Piaseczna, w Nowej Woli, znowu wbiłem na budowaną S79 z zamiarem dojechania do Wirażowej, tak jak w ubiegłym tygodniu. Tym razem spotkałem po drodze samochód z ochrony budowy i nawet pan krzyknął do mnie: - Proszę tędy nie jeździć! Ale że zrobił to tak jakoś bez przekonania i nie miał zamiaru mnie ścigać samochodem, zignorowałem jego prośbę i pojechałem dalej. Jednak trochę mnie to wybiło z konceptu i chcąc jak najszybciej opuścić ten odcinek, pojechałem za daleko i znalazłem się na prawdziwej S79. Na szczęście jest tam szerokie pobocze, a samochodów jechało niewiele, niemniej do komfortu psychicznego było dość daleko. Głównie z powodu obawy o mandat. I co? Radiowóz przejechał koło mnie i policjanci nie uznali za stosowne podjąć interwencji. Czyli nie popełniłem wykroczenia, czy jak? I tak przejechałem pięć długich kilometrów i dopiero pod Marynarską znalazłem schody na wiadukt i mogłem opuścić tę trasę. I to tyle przygód na dziś.
Korzystając ze słonecznej pogody i wiatru z zachodu, zaplanowałem wczoraj trasę zaczynającą się i kończącą w Nowym Dworze Mazowieckim. Z uwagi na towarzysko - rodzinne zobowiązania, musiałem być wcześniej w domu czyli zdążyć na powrotny pociąg o 13:36. W porannym pociągu relacji Warszawa Zachodnia - Działdowo, nadspodziewanie dużo ludzi, a w przedziale rowerowym już na Gdańskiej zabrakło wieszaków. Z rozmów wynikało że jadą do Nasielska na objazd trasy jakiegoś wyścigu. Pociąg jechał jak zawsze, dopóki nie stanął w polu i nie zaczął przepuszczać bardziej uprzywilejowane składy, a ja zastanawiałem się, czy wystarczy mi czasu na zaplanowane kilometry i powrót o czasie na stację. Nawet chciałem już zrezygnować i wracać prosto do domu, ale jakoś się przemogłem. I dobrze. Wprawdzie zacząłem z półgodzinnym opóźnieniem, ale żadnych polnych, ani leśnych dróg na trasie nie było, a w końcówce jeszcze wiatr pomagał i przyjechałem dwadzieścia minut przed pociągiem. Drogi częściowo już znane, ale jadąc po nowe kwadraty poznaje się i nowe drogi. Wszystkie były w przyzwoitym stanie i nawet krajowa 62 dała się w miarę bezstresowo przejechać. Nowych kwadratów wpadło osiemnaście, ale najważniejszy w rywalizacji, czyli niebieski kwadrat, urósł też i ma już bok 44x44. Dopisuję kilometry ze stacji Warszawa Wola do domu. Już dawniej stwierdziłem, że lepiej i wygodniej tu wysiąść, niż na Zachodnim.