Znowu trudno mi było wyjść z domu, choć świeciło od rana słońce, temperatura była lekko dodatnia, wiatr ucichł, a ja miałem ustalony cel podróży. Czyli teoretycznie spełnione były wszystkie warunki, a pomimo to zwlekałem prawie do południa, zanim wreszcie wsiadłem na rower. Wybrałem kierunek zachodni, by przez podwarszawskie wioski dotrzeć na Żoliborz i na Podleśnej odebrać ze sklepu grę planszową "Pytaki". Do Macierzysza dotarłem tym razem przez Ursus i Mory, a potem ustaloną trasą do Izabelina i dalej do celu. Stamtąd szybki zjazd w kierunku Wisły, bo uznałem, że skoro już tam jestem, to sprawdzę postępy prac na budowach. Niestety nadal nie da się przejechać wschodnią stroną Wisłostrady, a Bulwary Wiślane też jeszcze w lesie. Już trzy lata fotografuję baner: - "Do zobaczenia niedługo" i myślę, że w czwartym roku już doczekamy otwarcia rowerowej nadwiślanki na lewym brzegu. Tymczasem dziś jeszcze musiałem jechać środkowym pasem zieleni, by pokonać zagrodzony fragment gdzie trwa budowa. Bo wracać się nie lubię. Gdy dojechałem do Pomnika Sapera na Płycie Czerniakowskiej skręciłem do parku i tym razem zachciało mi się pod górę wjechać parkowymi alejkami. Na szczęście wystarczyło mi przełożeń i na najmniejszym i z językiem na brodzie, podjechałem pod sam Sejm. Dalsza droga ulicami Warszawy nie przyniosła więcej żadnych wyzwań, przy Hali na Koszykach tym razem się nie zatrzymałem. Jak nic się nie działo, tak nic się nie dzieje. I tyle wrażeń na dziś.
A co do samej wycieczki, to było okej, najgorzej mi wychodzi wychodzenie z domu. Jak już wyjdę, to się cieszę, że mogę wreszcie gdzieś pojechać.
Przyszedł wreszcie ten sobotni dzień, gdy postanowiłem zdjąć rower ze strychu i przejechać trochę kilometrów. Pomimo dość silnego wiatru uznałem, że pogoda nie jest przeszkodą i trzeba przyznać - nie była. Jazda pod wiatr pozwalała się rozgrzać, z wiatrem była premią za trud, a boczne podmuchy sprawdzały refleks i wyzwalały czujność i skupienie. Uznałem, że skoro nie pada, a droga nie jest pokryta lodem, to nie ma co narzekać. Niestety długo jazdą się nie nacieszyłem, zaklejona w grudniu substancją w sprayu dętka, wytrzymała zaledwie sto kilkadziesiąt kilometrów. Zaprowadziłem rower na podwórko warsztatu na Arkuszowej, bo tam wiało trochę mniej i zmieniłem dętkę. Ja w odróżnieniu od niektórych, nie wyobrażam sobie wyjazdu bez zapasu. Ale to zdarzenie wybiło mnie z rytmu i zachwiało postanowieniem długodystansowej jazdy. Do tego założona dętka miała już sporo ponaklejanych łatek, a jej wentyl też nie budził zaufania - summa summarum, postanowiłem wracać do domu. Zamarznięte lodowe igiełki padające niekiedy z nieba i szeleszczące na kasku i kurtce, utwierdzały mnie w przekonaniu o słuszności decyzji, a gdy zaczął padać deszcz ze śniegiem, byłem już w domu. Czyli nie ma tego złego...