Rano padał deszcz, więc zająłem się czymś innym, ale nie skrolowaniem internetu. W takim domu zawsze jest coś do zrobienia, a że bezczynności nie lubię, to zawsze sobie coś do roboty znajdę. "Głupich robota lubi" - jak mówi stare polskie przysłowie. :) Z tego wszystkiego wyjechałem dobrze po pierwszej i z racji, że czasu na nic więcej nie było, znów kompletowałem kwadraciki w bliskiej okolicy.
Dziś krótsza wycieczka i znów pod znakiem wypełniania białych plam. Pokręciłem się tu i tam, dojechałem tam gdzie można dojechać, odwiedziłem Dom Zośki na Królowej Jadwigi i pogadałem z ekipą remontową. A gdy wróciłem, zabrałem z garażu starego Gianta i pojechałem na skoszone już pole owsa w pobliżu. Tam czekały ostatnie dwa kwadraciki, a na szerokich oponach i górskich przełożeniach, mogłem jechać po rżysku bez większego problemu. Czy już czas rozpocząć leczenie? :)
Skoro moją bazą wypadową jest teraz Piaseczno, wybrałem się uzupełniać kwadraciki w okolicach tego miasta. Niestety wiązało się to z kręceniem się jak pies za własnym ogonem i katowaniem opon na szutrach i grubszych kamieniach. A myślałem, że na wąskich oponach nie będzie mnie korciła jazda poza asfaltem. No cóż...
Stopniowo zwiększam czas przebywania na rowerze, bo tam na 100% nie jestem pewien, czy znów nie złapie mnie niespodziewany i bezprzyczynowy ból. Dziś pojechałem do domu zabrać coś, co może mi się tutaj przyda. No i trzy kwadraciki zaległe dodałem.
Wczoraj sprawdzaełm, czy mogę bez bólu jeździć na rowerze z prostą kierownicą, a dziś, czy mogę rowerem szosowym. Przy okazji wpadło trzydzieści nowych kwadracików na uliczkach Bobrowca, Kamionki, Zalesinka i Jazgarzewszczyzny. Wygląda na to, że mogę już wracać do normalnego jeżdżenia.
Po dłuższej przerwie spowodowanej bólem dolnej części pleców, mogłem wreszcie wsiąść na rower. Ponieważ jestem w Piasecznie i mam do dyspozycji "górala" marki Giant na szerokich oponach, wybrałem króciutką trasę po lesie po kwadraciki. Rower choć ma trzydzieści lat i serwisu nie widział nigdy, nadal spisuje się znakomicie i ja też spisałem się znakomicie, bo nic mnie nie bolało. Zdjęcie wrzucę jutro.
Postanowiłem odwiedzić kolarską kawiarnię, ale że z domu wyjechałem późno, a do Góry Kalwarii jechałem przez Tarczyn, to na miejscu nie miałem nawet czasu posiedzieć i wypić kawy. Uzupełniłem tylko bidon wodą, cyknąłem kilka fotek, na dowód, że byłem i ruszyłem żwawo wzdłuż Wisły do domu. W Wilanowie, gdy pomykałem ulicą Wiertniczą, jadący za mną szeryf z ciężarówki należącej do Zakładu Oczyszczania Miasta, postanowił w osobliwy sposób dać wyraz swojemu oburzeniu. Jechał za mną z włączonym na stałe klaksonem myśląc zapewne, że się przestraszę i zjadę na chodnik. Gdyby trafił na słabszego psychicznie rowerzystę zapewne tak by się stało. Ja jednak zjechałem tylko bliżej środka pasa, by nawet nie pomyślał o wyprzedzaniu moim pasem i tak sobie jechaliśmy chyba przez cztery skrzyżowania. Od czasu do czasu pozdrawiałem go międzynarodowym znakiem pokoju, do czego, jak wiadomo, służy środkowy palec. Wyprzedził mnie dopiero przed TVN na Augustówce i stanął na światłach. Muszę przyznać, że gdy go omijałem, czułem się niepewnie, bo nagle otwarte drzwi ciężarówki mogły by mi przefasonować twarz. Na szczęście szofer był tylko chamem, nie bandytą. Za skrzyżowaniem już za mną nie jechał, skręcił w prawo. a ja po krótkiej chwili też mogłem wjechać na drogę rowerową. Ulicę Gagarina podjechałem też po ddr, ale tylko do Belwederskiej. dalej zmuszony byłem jechać po jedynym pasie jezdni, ale tu kierowcom nie przeszkadzałem. Ulica Spacerowa nadal jest jakby w budowie, na Goworka stoi długi korek do Puławskiej, więc jeżdżą tamtędy tylko ci, którzy naprawdę muszą.
Przynajmniej raz w roku staram się objechać dookoła całą Puszczę Kampinoską, a od kiedy przy wale wiślanym jest asfalt, czyli Gassy Północy, muszę obowiązkowo zaliczyć i ten fragmentu. Tour de Kampinos daje gwarancję przyzwoitego dystansu po dobrych asfaltach i w przeważającej większości z niedużym ruchem. Dziś pogoda idealna na taką dłuższą wyprawę, więc kiedy odgłos spalinowych kosiarek pod oknem nie dawał szans na spanie, ogarnąłem się szybciutko i pojechałem. Jechało się na tyle dobrze, że nadłożyłem nieco kilometrów w stosunku do zaplanowanego dystansu i pobiłem swój życiowy rekord, o czym nie omieszkał mnie poinformować Garmin. Przerwę zrobiłem jedną, na sto trzydziestym kilometrze pod sklepem w Wojcieszynie. Zjadłem dwa pączki i popiłem kolą, a Oshee przelałem do bidonów. W czasie jazdy wystarczył mi jeden żel z Biedry i 0,7 izotonika, co jest zaprzeczeniem idei racjonalnego odżywiania w czasie jazdy. Tak właściwie to nawet nie musiałem i zrobiłem to raczej z rozsądku.
Aha. I na Gassach nie zauważyłem w tym roku kota. Nie wiem, czy to moje zagapienie, czy zniknął. Zainteresowanych odsyłam do
wpisu z zeszłego roku.